Kobiety wróciły pod Sejm. Tusk bagatelizuje temat aborcji i wkracza na ścieżkę Kaczyńskiego
„Pamiętacie, jak to było, tę nadzieję, kiedy staliśmy w kolejkach do urn, co wtedy czuliśmy? Oczekiwaliśmy, że w końcu będzie normalnie. To dzięki nam, kobietom i młodym ludziom, posłowie i posłanki mają tę robotę. Jesteśmy waszymi pracodawcami. A co pracodawca robi, kiedy po okresie próbnym ktoś nie nadaje się do roboty? Zwalnia go. My też mamy prawo was rozliczać” – rozpoczęła demonstrację pod Sejmem Agnieszka Czerederecka z Ogólnopolskiego Strajku Kobiet. „Wróciliśmy z dalekiej podróży. Nie wiem, co trzeba było mieć w głowie, żeby pomyśleć, że przestaniemy protestować. Kampania prezydencka będzie o aborcji, kampania przed wyborami parlamentarnymi będzie o aborcji. (...) PSL dostał stołki dzięki kobietom i młodym ludziom. Koalicję poznaje się po tym, jak głosuje, a dziś dwie koalicje rządzą Polską: KO i Lewica, i druga, złożona z PSL, PiS i Konfederacji. Panie premierze, największy żal mam do pana. Bo pan dobrze wiedział, co należy zrobić. Jeden wiceminister za jeden głos. Jeden dyrektor w fundusiku za kolejny głos. Po trzech byliby grzeczni” – dopowiadała Marta Lempart.
Apele do Giertycha, Kosiniaka-Kamysza i Tuska
Pod Sejmem w Warszawie, ale także w kilku największych miastach kraju, znów protestowano w sprawie aborcji, po raz pierwszy od powstania nowej koalicji rządzącej. Przemówienia kierowano przede wszystkim do trzech polityków. Roman Giertych to „oszust”, „dzban”, „mściwy mecenasik”, „udaje demokratę, ale nas nie oszuka”. Przypominano, że obiecywał oddać mandat, jeśli złamie dyscyplinę partyjną, a do tego właśnie doszło 12 lipca podczas głosowania przez Sejm nowelizacji kodeksu karnego, która zakładała dekryminalizację pomocy w aborcji do 12. tygodnia ciąży.
PSL, które nie zagłosowało wspólnie z KO i Lewicą, też się dziś dostało: politycy tej partii usłyszeli, że „są do zwolnienia”, a wicepremier Kosiniak-Kamysz, który „spławia żony, rozwodzi się, a przed kolejną udaje, że jest tygryskiem”, ma natychmiast „oddać stołek”. Bo poszedł ramię w ramię z Kaczyńskim. Widać, że rozgoryczenie sprzed dwóch tygodni nie minęło, a jedynie rozlało się na całą koalicję i personalnie na Donalda Tuska. Ze sceny wzywany był też więc premier. I gorzkie to były słowa. Wyborcy, a przede wszystkim wyborczynie koalicji miały na początku sejmowych wakacji dostać dowód jej sprawczości, ale nie udało się – tak samo jak w sprawie mandatu posła Romanowskiego.
Czarne protesty. Powtórka możliwa
Donald Tusk nie pomaga sytuacji, gdy kilka godzin przed dzisiejszą demonstracją wydaje otwarty komunikat o tym, że w sprawie aborcji on już nic nie może. Mówi, że „iluzją było twierdzenie, że zwolennicy liberalizacji prawa aborcyjnego stanowią większość w Sejmie”, „że kobiety mają prawo uważać, że na tym etapie nie daliśmy rady”, więc ustawowo zmian żadnych nie będzie. Przyznał, że składanie kolejnych projektów aborcyjnych nie ma dziś sensu, bo głosowania będą przegrane. Mają się pojawić wytyczne dla lekarzy i prokuratorów, choć te pierwsze zapowiadane są już od ośmiu miesięcy i ministrze Izabeli Leszczynie nadal nie udało się ich dopiąć. Resortowi zdrowia zależy „na doprowadzeniu do powstania jednoznacznych, kompleksowych wytycznych dotyczących przeprowadzania aborcji”, ale ginekolodzy od 30 lat niewykonujący aborcji w szpitalach nadal nie wiedzą, jak miałyby one wyglądać.
Żadne rekomendacje nie zastąpią politycznej decyzji i ustawowej podkładki. Liberalizowanie podejścia do ścigania i wykonywania aborcji w Polsce nie stanie się możliwe dzięki obradującym przez długie miesiące komisjom specjalistów. Powstało ich już wiele. Bez oczekiwanego efektu. Utknęliśmy. W Polsce wciąż nie ma zgody co do tego, że kobieta może sama decydować o swoim zdrowiu, życiu i przyszłości. Nie ma na to zgody nie tylko wśród polityków, ale także wśród ginekologów, którzy od stycznia nie są w stanie ustalić, na jakich zasadach mają działać. Ani sędziów. O tym świadczy chociażby język, którego używają. Dla nich aborcja to wciąż „spędzenie płodu”.
Wtorkowa aborcyjna demonstracja pod Sejmem nie była najliczniejszą w historii. Protesty z wiosny 2016 r. też nie były frekwencyjnymi sukcesami, by potem rozkwitnąć w październiku 2017 r. Kobiece strajki w Polsce mają to do siebie, że są jak bomba z opóźnionym zapłonem. Imposybilizm premiera może tu zadziałać jak katalizator.