Oczy szeroko przymknięte
Zostały napadnięte, odwaliły robotę za policję. Mężczyźni gotują kobietom piekło
Jest 5 września, skwer w centrum Warszawy. Słońce powoli zachodzi za budynkami, Daria spaceruje z psem. Ma 33 lata, pochodzi z Białorusi, ale w Polsce mieszka od 15 lat. Jest menedżerką kilku marek modowych, wykłada też marketing modowy na prywatnej warszawskiej uczelni. Idąc chodnikiem, Daria czuje rower podjeżdżający bardzo blisko niej, tuż za plecami. Słyszy soczyste „odvali”, co po polsku znaczy „spier…”, i zostaje wyminięta przez mężczyznę na jednośladzie. „Szto?”, pyta go głośno, na co ten zatrzymuje się, rzuca rower, pośpiesznym krokiem zmierza w jej kierunku i uderza ją pięścią w twarz. Daria chwieje się zamroczona, czuje, że z nosa zaczyna lecieć krew, a mężczyzna – jak się później okaże, 38-letni obywatel Ukrainy – już się przymierza do zadania kolejnego ciosu. Nie zdąża. Kilku mężczyzn z pobliskiej knajpki podbiega i powala go na ziemię. „Uwaga, ma nóż” – krzyczy któryś z nich i wtedy Daria zauważa ostrze w ręku napastnika.
Policjanci pojawiają się szybko i bez wezwania – najwidoczniej byli w pobliżu, konkluduje Daria – ale nie zdają się przejęci sytuacją. Mężczyzna, mimo że krępowany, wciąż jest agresywny – krzyczy obraźliwe rzeczy w kierunku kobiety i mundurowych, ale w obcym języku, a policjanci zapytani przez Darię, dlaczego mu na to pozwalają, przyznają z obojętnością, że nie znają ukraińskiego. Ukrainiec się rozkręca i niezwykle pewny siebie woła, że Daria jeszcze tego pożałuje. Pytany przez przytrzymujących go mężczyzn, dlaczego zaatakował kobietę, odpowiada: „Bo chciałem”. „I tak mi nic nie zrobią, niczego nie zapłacę, bo pracuję na budowach i niczego ze mnie nie wyduszą” – uśmiecha się.
Policjanci, spisawszy jego dane i adres – jak się później okaże fałszywy – orzekają, że sprawa zamknięta i można się rozejść.