Nadchodzi wielki ogień
Płoną lasy, to cicha apokalipsa. „Cała sztuka polega na tym, żeby szybko zobaczyć dym”
Paweł Głowacki na dostrzegalni pracuje 10, może 12 lat. Rozstrzał jest spory, bo właściwie to sam nie pamięta ile. Praca jest jedyna w swoim rodzaju. Żeby dostać się do stanowiska, Głowacki musi wspiąć się na pięć drabin. 38 m nad ziemią otwiera klapę w podłodze i już jest w dostrzegalni, czyli wieży, z której wypatruje pożarów lasów. Przy dobrej pogodzie gołym okiem widzi klasztor na Świętym Krzyżu. A to od wieży (w Nadleśnictwie Marcule) jakieś 40 km w linii prostej. Po prawej ma Nadleśnictwo Starachowice, które widzi jak na dłoni, a za plecami wiatraki. Ale w tamtą stronę stara się nie patrzeć, bo wiatraków nie lubi, no i tam już nie ma lasu.
A on lubi las. Patrzenie na las go uspokaja. Ale faktycznie robota wydaje się monotonna: dwóch na trzech kandydatów nie wytrzymuje dłużej niż miesiąc. To jeden z powodów, dla których Lasy Państwowe już od kilku lat zastępują ludzi na wieżach techniką. Na 720 dostrzegalni już tylko 302 obsadzone są ludźmi. Zawód obserwatora lasów można wpisać na listę ginących. Ci, którzy schodzą z wieży, z trudem znajdują następców. Coraz trudniej znaleźć kogoś, kto jest w stanie wytrzymać sam ze sobą 12 godzin na 4 m kw. No i kamera jest tańsza od człowieka. Choć wątpliwe, czy jest również lepsza.
Czytaj też: Ogień nad Biebrzą: akt głupoty, zdrady lub dywersji. Sprawa jest bardzo poważna
Siwy dym
Głowacki pracę zaczyna ok. godz. 9. Jak jest silny wiatr albo burza z piorunami, to najczęściej ma wolne. Nawet w spokojny dzień 40-metrową wieżą nieźle buja. A przy wichurach to jest już jak na wzburzonym morzu. Z minusów są jeszcze temperatury.