Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Społeczeństwo

Kulisy afer w Instytucie Pileckiego. Dlaczego Ruchniewicz musiał odejść i co dalej

Nowa siedziba Instytutu Solidarności i Męstwa im. Witolda Pileckiego przy ulicy Siennej Nowa siedziba Instytutu Solidarności i Męstwa im. Witolda Pileckiego przy ulicy Siennej Włodzimierz Wasyluk / Forum
Można powiedzieć, że instytut, powołany do życia przez Zjednoczoną Prawicę formalnie jako placówka badawcza z oddziałami w Niemczech, Stanach Zjednoczonych i Szwajcarii, wraca do tych, którzy go stworzyli.

O tym, co się wydarzyło w Instytucie Pileckiego, napisano wiele, nie odsłaniając jednak istotnych dla całej awantury kulis albo też świadomie je ignorując. Powołany na stanowisko dyrektora IP historyk i niemcoznawca z Wrocławia prof. Krzysztof Ruchniewicz został odwołany z łatką polakożercy.

Ministra Marta Cienkowska (Polska 2050) ogłosiła tę decyzję na konferencji prasowej, nie czekając na powrót Ruchniewicza z urlopu. Jego głowy zażądali prawicowi publicyści, dziennikarze mediów kojarzonych raczej z liberalną stroną oraz wicepremier i zarazem minister obrony narodowej Władysław Kosiniak-Kamysz. I wygrali.

Dlaczego Ruchniewicz musiał odejść

Krzysztof Ruchniewicz objął stanowisko w listopadzie 2024 r. – powołała go ówczesna ministra kultury Hanna Wróblewska. Wcale nie był przekonany, że oferta jest warta grzechu. Jak słyszymy, konsultował się z różnymi osobami, a warunkiem przyjęcia stanowiska była akceptacja jego koncepcji instytutu.

Ruchniewicz jest przede wszystkim naukowcem. Cholernie pracowitym. Dla niego nie ma rzeczy niemożliwych. Jakieś 20 lat temu próbowano się go pozbyć z Centrum im. Willego Brandta. Pretekstem był brak habilitacji. No to ją zrobił. Ekspresowo opracował zebrane materiały – mówi dawny współpracownik Ruchniewicza, nie kryjąc jednak, że ceniony za Odrą niemcoznawca cierpi na syndrom polskiego profesora. – Może być odbierany jako ktoś arogancki, złośliwy, bo potrafi wytknąć błędy czy brak wiedzy, ale ustawianie go w pozycji piątej kolumny niemieckiej to polityczne kuriozum.

Reklama