Sprawa Rymanowskiego. Odniósł dwuznaczny sukces. Bo dziś liczą się zasięgi i nawalanki
Młody Bogdan Rymanowski był częścią ówczesnej rewolucji w dziennikarstwie. O ile pamiętam, a poznałem się z nim, gdy zaczynał swoją karierę w mediach, był ambitny, rwał się do pracy i czuł, że to jest jego czas. Do raczkujących wtedy nowych mediów – Telewizji Wisła, zalążku TVN, Radia RMF – przyszedł z antykomunistycznej Federacji Młodzieży Walczącej. Sympatyzował z Ruchem Odbudowy Polski Jana Olszewskiego.
Rymanowski broni się frazą
Dziś, gdy wybuchła kontrowersja po artykule „Newsweeka” pod tytułem „Brednie Rymanowskiego”, po jego stronie stanęli przede wszystkim zwolennicy prawicy. Przed zarzutem, że nieodpowiedzialnie uprawia dezinformację, red. Rymanowski broni się frazą: wolność słowa jest albo jej nie ma.
Trzymając się tej stylistyki, można postawić dwa pytania: czy i jakie są dziś granice wolności dziennikarskiej oraz czy wolność słowa jest w sferze publicznej ważniejsza od prawdy? W tym sensie sprawa Rymanowskiego wykracza poza samo tylko środowisko dziennikarzy i pracowników starych i nowych mediów. Obawiam się jednak, że takiej dyskusji nie będzie. Mało komu zależy teraz na standardach. Priorytet to rozpalanie namiętności i robienie zasięgów w internecie. I tu Rymanowski odniósł dwuznaczny sukces.
Złota reguła zawodu dziennikarskiego – rzetelność i uczciwość – nie jest dziś w cenie. Szersze zainteresowanie wywołuje nawalanka o podłożu politycznym: jesteś za czy przeciw „lewactwu” i poprawności politycznej? Wolność słowa jest wtedy, gdy można mówić wszystko, nie oglądając się na konsekwencje, nie licząc się z faktami. Wolność słowa jest dobra, gdy promuje ideologie prawicowe, a zła, gdy korzystają z niej ludzie o poglądach nieprawicowych.