Zdopingowani
Bez recept i dilerów. Polacy przyjmują sterydy anaboliczne jak cukierki. „Test” ma wzięcie
Konrada cieszy, że wokół dopingu ubywa wstydu. Kiedy on wchodził na pierwsze cykle sterydowe 12 lat temu, każdy się krył. – Teraz też nikt publicznie nie rozgłasza, że bierze, ale wiadomo, że temat dawno przestał być domeną nakoksowanych świniaków – mówi mężczyzna. Według niego używają wszyscy. Łącznie z fit influencerkami, które pomiędzy nagraniami na TikToka biją (wstrzykują) hormon wzrostu, zwiększający masę mięśniową, albo leki cukrzycowe (odchudzają). – A problem jest taki, że rynek zasypały podróbki wytwarzane przez oszustów. I taki, że ludzie ciągle mało wiedzą – ocenia Konrad. Ma 39 lat. Skończył dwa kierunki studiów medycznych. Dzięki temu ogarnia, ile i jak brać. Ale większość działa chaotycznie. Źle łączą preparaty, nie pamiętają, że i na cyklach, i na odblokach trzeba pilnować jakościowej miski, czyli diety, i regularnie robić badania.
Zwłaszcza że naprawdę każda fiolka to zagadka. Zapotrzebowanie np. na „test”, czyli testosteron, jest takie, że nie wyrabia światowa produkcja, poturbowana za sprawą politycznych decyzji. Więc firmy kombinują. Piszą, że substancji czynnej jest 300 mg na 1 ml, a odmierzają tylko 100 mg. Z preparatami oralnymi jeszcze gorzej. Wielkość kapsułek niby taka jak wcześniej, ale nie wiadomo, czym są wypełnione. Konrad ma czasem wizję, że dojdzie do globalnej testosteronowej zapaści. Miliony gości na cyklu bez dostępu do potrzebnej ilości substancji, spadek dzietności, jakości życia, siły produkcyjnej. Światowy hormonalny armagedon.
Badaj się i dawaj
Prof. Zbigniew Fijałek, specjalista farmacji kryminalistycznej, zgadza się, że przez żyły Polaków (a także Polek, choć rzadziej) litrami płyną preparaty z „Listy substancji i metod zabronionych” Światowej Agencji Antydopingowej (WADA).