Niby nic się wielkiego nie stało. Niby nic się nadzwyczajnego nie działo. Zwykle co miało rosnąć – rosło, co miało maleć – malało. Ale wszystko wciąż się trzęsło i telepało. Jakbyśmy pod podłogą mieli pełen kipiącej lawy basen, z którego raz po raz wystrzeliwują ku górze gejzery konfliktów, emocji, lęków, zbiorowych obsesji.
Zaczęło się od histerii i kończy się na histerii. Dziesięć lat temu, o północy 31 grudnia, świat miały zniszczyć ogłupiałe komputery. Teraz ma go zniszczyć świński wirus. A w międzyczasie? Czego myśmy się przez te dziesięć lat nie bali. Wściekłe krowy, zagrypione ptaki, islamscy terroryści, ibn Laden, Lew Rywin, atak cybernetyczny, agenci swoi i obcy, ekspansja Chińczyków, kryzys energetyczny, globalne ocieplenie, rosyjski imperializm, katastrofa systemu finansowego, wyczerpanie zasobów, załamanie demokracji, upadek Zachodu, kryzys demograficzny, wojna płci, irańskie i koreańskie rakiety, upadek dolara, chińskie buty, znikające biliony, zdemoralizowani bankierzy, oś zła, zdeprawowane firmy farmaceutyczne, chciwi maklerzy... Polska wraz z całym Zachodem szła przez tę dekadę jak Odyseusz przez cieśninę dzielącą Scyllę od Charybdy.
Na pierwszy rzut oka zachowywaliśmy się tak, jakby świat wkroczył w jakiś cielęcy wiek i zmagał się z młodzieńczą burzą hormonów. To jest optymistyczna wersja. Wersja pesymistyczna w nagłych uderzeniach emocji i gorączki identyfikuje objawy klimakterium starzejącego się i zużywającego swój rozwojowy potencjał powojennego porządku świata. Gdy ta dekada ruszała, ów porządek był jak pięćdziesięciolatek – na pozór w pełni sił, a pod pewnymi względami nawet u szczytu możliwości, ale już tu i ówdzie wyraźnie niedomagający, tu i ówdzie odczuwający strzykanie zapowiadające starość. Taki, co to chętnie pręży jeszcze muskuły, ale już się czasami zasapie i czasem zamiast szaleć woli posiedzieć przy kominku.