Twitter, jeden z ostatnich przebojów Internetu, służy wymianie informacji: szybkiej i jak najbardziej zwięzłej. Góra 140 graficznych znaków w tekście – liter, cyfr, znaków interpunkcyjnych. Zdanie, które właśnie pani/pan przeczytała, wyczerpało już ten limit. Czy Gutenberg i Szekspir przewracają się w grobie?
W naszej kolekcji książek o komputerach słowa twitter jeszcze nie ma, podobnie jak w Słowniku Microsoftu. Autokorekta przerabia go na twister, od twist, okręcać, skręcać, a także oszukiwać, co przypadkiem potwierdza częste wrażenie, że cała nasza epoka szybko skręca ku jeszcze większej nerwowości. Angielskie twitter znaczy ćwierkać, szczebiotać i wydaje się adekwatną nazwą portalu. Szczebiot składa się z krótkich komunikatów tekstowych typu esemes zwanych twittami. Użytkownik zakłada sobie swój kącik ze specjalnym adresem i wymienia owe tweety, rodzaj elektronicznych telegramów, z osobami, które mają do niego dostęp. Twitter stworzył Jack Dorsey, brytyjsko-amerykański programista z żyłką do biznesu, zaledwie w 2006 r., a trzy lata później wartość portalu szacowano na ćwierć miliarda dolarów!
Pięknie, lecz właściwie za co? Za to, że w dobie elektronicznej pandemii gadulstwa dodano w sieci jeszcze jeden deptak do plotkowania? Cóż, deptak ten, niosący pieniądze reklamowe, tyle jest wart. Ktoś wychowany w epoce przed Internetem niekoniecznie będzie zachwycony. Może mu się w głowie nie mieścić, jak poważni ludzie godzą się na limit 140 znaków w korespondencji. Co można powiedzieć w tak wąskich ramach?