Jest prom na Dunaju, ciągle przemalowywany, żeby wyglądał z daleka jak nowy. Z oddali Dunaj lśni jak lustro, ale z bliska woda jest mulista i szara. Obok wjazdu na prom nie ma bankomatów ani w ogóle niczego, co się kojarzy z bezpieczną Europą, żadnych kafejek, sklepików ani nawet toalet, tylko ta szosa, która prowadzi na brzeg. Na brzegu kolejka mniejszych i większych ciężarówek, ruch jak diabli.
Spokój ogarnia dopiero na wodzie. Wszyscy palą pod napisem, że palenie zabronione, plują do rzeki. Aż metal promu szurnie o nabrzeże już po drugiej stronie.
Pedja
Asterix Pizza Cafe – tak się nazywa lokal w dzielnicy Zemun, w Belgradzie, na brzegu Dunaju. W środku siwo od dymu, głośne towarzystwo dyskutuje o samochodach. (Ale piją do tego najwyżej piwo i jak się przyjrzeć z bliska, może są odrobinę zaczepni, ale tylko we własnym gronie). Pedja, brodacz w koszuli w kratkę, opowiada o sobie, wyrzuca słowa, jakby się chciał ich jak najszybciej pozbyć – a przecież nie ma się po co spieszyć, jest niedziela, pada. Pójść nie ma dokąd, chyba że do tego Asteriksa, gdzie ani on, ani żaden z kolegów nie zamówi jedzenia, co najwyżej colę albo małe piwo.
Przede wszystkim jestem Serbem, mówi Pedja, pamiętam, jak wy do nas przyjeżdżaliście (wy jest skierowane do każdego, kto kiedyś w Jugosławii handlował, do Niemców z NRD, Bułgarów, Polaków), jak staliście rządkami na mojej ulicy, żeby cokolwiek przehandlować. My wtedy byliśmy bogaczami, a wam się oczy świeciły. A teraz nie zostało nam nic. (Cały ten wywód w odpowiedzi na pytanie o zawód).
Wtedy – ciągnie Pedja, gruby, jakieś trzydzieści parę lat – moi rodzice mieli dobrą pracę, zarabiali po 2 tys. marek; wy też tam w Polsce liczyliście wszystko w zachodnich markach?