W sobotę, 2 października, żółty śmigłowiec ratunkowy Westland „Król Morza” z bazy RAF na wyspie Anglesey obrał kurs na platformę wiertniczą w Zatoce Morecambe. Jak każdej jesieni, na Morzu Irlandzkim wiał porywisty wiatr, ale załoga bez przeszkód zabrała na ląd nafciarza z podejrzeniem zawału serca. Światowe agencje nie podały, czy pacjent wydobrzał, skupiły się za to na pilocie, niejakim Williamie Walesie. Porucznik Wales, syn brytyjskiego następcy tronu, uczestniczył właśnie w swojej pierwszej akcji pogotowia Królewskich Sił Lotniczych. Na Anglesey będzie służył jeszcze przez trzy lata, niebawem ma dostać awans na kapitana z widokami na tytuł zwierzchnika sił zbrojnych, należny każdemu brytyjskiemu monarsze.
Jednak William na tron jeszcze poczeka, a ogłoszone dopiero co zaręczyny z panną Kate Middleton – Kasią-Czekasią, jak ochrzciły ją brytyjskie media za długi staż u boku niezdecydowanego księcia – nic tutaj nie zmienią. Owszem, uroczysty ślub pomoże rodzinie królewskiej zapomnieć o nieudanych związkach dzieci królowej Elżbiety II, brytyjskiej gospodarce ma ponoć przynieść ponad 600 mln funtów, ale raczej nie skłoni niepopularnego księcia Karola do ustąpienia z kolejki na rzecz syna, o czym spekulowano tak żywo jeszcze kilka lat temu. Jak uważa Sandra den Otter, profesor kanadyjskiego Queen’s University, wyłom w linii sukcesji wymagałby ogromnych zmian prawnych nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale także w 14 krajach Wspólnoty Narodów, gdzie brytyjski monarcha pozostaje głową państwa.
Twarz domu
Na razie więc kalendarz Williama, poza lataniem śmigłowcem, wypełniają obowiązki związane z coraz częstszym reprezentowaniem 84-letniej babci. W styczniu był z trzydniową wizytą na Antypodach, którą uznano za wielki sukces.