Kiedy przeciętny Europejczyk chce kupić dziecku zabawkę, ma 90 proc. szans, że wybierze produkt made in China. Kiedy Amerykanin dzwoni do centrum obsługi klienta swojego banku, może przypuszczać, że telefon odbierze młody człowiek z hinduskim akcentem w jednym z tysięcy call centers w Mumbaju, Pune czy Bangalur. Chiny są ciągle największą fabryką świata i produkują dosłownie wszystko: od gwoździ przez sprzęt elektroniczny po samoloty. Indie to coraz ważniejsze centrum światowych usług i technologii IT.
Oba kraje, mimo światowego kryzysu gospodarczego, rozwijały się w ostatniej dekadzie w średnim tempie 8–10 proc. PKB rocznie. Jeśli uda im się je utrzymać, to co każde 8 lat będą podwajać wielkość swoich gospodarek. Chiny kształcą 600 tys. inżynierów rocznie, uczelnie indyjskie każdego roku opuszcza 100 tys. informatyków. Nic dziwnego, że wizja połączenia chińskiego hardware z indyjskim software w jeden potężny blok ekonomiczny – Chindie – rozpalała od lat wyobraźnię komentatorów na całym świecie. Dwie najstarsze cywilizacje, obejmujące ponad jedną trzecią ludności całego świata, miałyby stanowić przeciwwagę dla dominacji ekonomicznej i politycznej Zachodu w nowym systemie międzynarodowym XXI w.
Historyczna wizyta indyjskiego premiera Atala V Vajpayee w Pekinie w 2003 r. przyniosła, istotnie, początek zbliżenia politycznego i gospodarczego obu państw. Wkrótce Indie uznały po raz pierwszy, że Tybet jest integralną częścią Chin, a te odwzajemniły się uznaniem indyjskich praw do Sikkimu. Wymiana handlowa wzrosła z 2 mld dol. w 2000 r. do 43 mld w 2009 r. Chiny stały się głównym partnerem handlowym Indii.