Szeryf hrabstwa Pima Clarence Dupnik nie mógł bardziej narazić się swoim krajanom. „Arizona to mekka gniewu, nienawiści i kołtunerii. Śmieszny stan, amerykańskie Tombstone” – powiedział po masakrze w Tucson, gdzie 22-letni Jared Loughner zabił sześć osób i ciężko postrzelił w głowę kongresmenkę Gabrielle Giffords. Szeryfowi przypomniano, że ma pilnować porządku, a nie komentować. Gubernator Jan Brewer musiała bronić reputacji swego stanu, który ucierpiał już w zeszłym roku po uchwaleniu przez miejscową legislaturę ustawy antyimigracyjnej.
Do niedawna Arizona płynęła na fali pomyślności jak cały południowy zachód USA. Przybywa tu mieszkańców uciekających z regionów upadającego tradycyjnego przemysłu. Przyciąga ich doskonały, zdrowy mimo upałów klimat. Turystów nęcą cuda natury. Wielki Kanion dostarcza niezwykłych wrażeń – stojąc nad jego brzegiem patrzy się z góry na szybujące w jego otchłaniach awionetki. W kanionie Walnut podziwiamy wykute w skalnych ścianach mieszkalne jaskinie prekolumbijskich Indian. Nieopodal jest gigantyczny krater o średnicy półtora kilometra powstały po upadku meteorytu. Na południu, aż do granicy z Meksykiem, rozciąga się pustynia pokryta kaktusami. Pejzaże te inspirują artystów – Frank Lloyd Wright mieszkał tu przez ostatnie 20 lat życia, pochodzi stąd Steven Spielberg, a Emir Kusturica nakręcił „Arizona Dream”. Przyroda jest więc wielkim atutem Arizony, z mieszkającymi tam ludźmi sprawa jest bardziej skomplikowana.
Różne światy
W Arizonie współistnieją kontrastujące ze sobą światy. Przy granicy z Utah mormoni praktykują wielożeństwo, na południu dominują katolicy i baptyści. Rezerwat Indian Nawaho to ogromne samorządne terytorium indiańskie, gdzie ogląda się widoki rzadko spotykane w USA – domki rudery i wraki starych samochodów w podwórzu, pijani piesi idący nocą wzdłuż drogi. Krainy Indian Nawaho i Hopi nie mają wiele wspólnego z osadami zamożnych białych ranczerów na południu i masowo osiedlających się w stanie emerytów i weteranów wojsk. Przez ponad 300 lat na dzisiejszym terytorium Arizony rządzili Hiszpanie, od początku XIX w. wypierani przez Anglos (terminem tym we współczesnej Ameryce określa się białych mieszkańców) i wyrzuceni przez nich na dobre po wojnie amerykańsko-meksykańskiej w 1847 r. Jak wszędzie na zachodnim pograniczu osadnicy musieli twardo walczyć o przeżycie. Na oddalonych o tysiące mil od Waszyngtonu terenach, które weszły do unii jako 48 stan dopiero w 1912 r., pionierzy byli zdani na siebie. Przetrwanie umożliwił wynalazek rewolweru i jego masowa produkcja w zakładach pułkownika Samuela Colta.
Legenda i etos Dzikiego Zachodu w Arizonie są wciąż żywe. 100 km na południowy wschód od Tucson, tuż przy granicy z Meksykiem, leży Tombstone, miasteczko, które szeryf Clarence Dupnik słusznie uznał za duchową stolicę stanu. Kopalnia srebra od dawna przyciągała tu awanturników z całego kraju. W 1881 r. na rancho OK Corral sprawny szeryf Virgil Earp, jego bracia i John „Doc” Holliday skutecznie rozprawili się z bandą Clantonów. Była to najsłynniejsza bitwa pogranicza, uwieczniona w westernach takich jak „Strzelanina w OK Corral”.
Dziś Tombstone żyje z turystów – miasteczko zamieniono w skansen. Po uliczkach spacerują kowboje, jeżdżą dyliżanse, palą się gazowe latarnie, a w miejscowej restauracji można zjeść befsztyk wielkości trzech dłoni. Główną atrakcją jest inscenizacja historycznego pojedynku, zawsze w plenerze i przez mężczyzn przebranych w odpowiednie stroje. Padają strzały, czuć zapach prochu, trupy walą się na ziemię.
Współcześni następcy braci Earp też kochają swoje strzelby. Polowania i strzelanie do celu jest ulubioną rozrywką mieszkańców Arizony. Jest to również stan, w którym przepisy dotyczące broni palnej są jednymi z najbardziej liberalnych w całych Stanach. W 2009 r. gubernator Brewer podpisała ustawę pozwalającą na wnoszenie naładowanych pistoletów do barów i restauracji. W lipcu ub. roku Arizona stała się trzecim, po Alasce i Vermont, stanem, w którym po ukończeniu 21 lat można nosić przy sobie ukrytą broń. Przy czym Alaska i Vermont są stanami wiejskimi, a w Arizonie większość ludzi mieszka w miastach. Dominujący w stanowym kongresie republikanie forsują teraz prawo, które umożliwiłoby wykładowcom uniwersyteckim wnoszenie broni na uczelnię.
Powiększony magazynek
Mimo objawów choroby psychicznej sprawca mordu Jared Loughner nie miał problemów z zakupem pistoletu Glock 19 i amunicji. Wszystko kupił w supermarkecie Wal-Mart. Używał powiększonego magazynka na 33 naboje, co umożliwiło strzelanie non stop bez ładowania. Powiększone magazynki były zabronione w USA w latach 1994–2004 po uchwaleniu ustawy o zakazie półautomatycznej broni ofensywnej typu wojskowego. Ustawa jednak wygasła i mający wówczas większość w Kongresie republikanie nie przedłużyli jej.
Po masakrze w Tucson odezwały się głosy, aby zakaz przywrócić. Gdyby zabójca posługiwał się standardowym magazynkiem z 10 nabojami, zginęłoby mniej ofiar. Przeciwnicy restrykcji zareagowali błyskawicznie – nie mówmy o broni, ale o tym, jak zapobiec jej użyciu przez przestępców lub psychopatów. Nie można ograniczać możliwości samoobrony przestrzegającym prawa obywatelom. Starsza pani może nie trafić napastnika pierwszym strzałem – argumentował całkiem na serio ekspert w programie radia NPR. Trzeba jej dać szansę.
Jak widać, mieszkańcy Arizony częściej zgadzają się z tymi argumentami niż z postulatami lobby kontrolowanego dostępu do broni. Gdyby więcej osób na wiecu Giffords było uzbrojonych – mówią – szaleńca można byłoby szybciej unieszkodliwić. Kongresmenka też miała broń, ale została zaskoczona. Sędzia John McCarthy Roll, który zginął, także ją miał i potrafił strzelać, ale tego dnia szedł do kościoła, więc nie zabrał pistoletu ze sobą. Druga poprawka do konstytucji (o prawie do posiadania i noszenia broni) to rzecz święta. Po masakrze dobrzy obywatele Arizony rzucili się do sklepów z bronią i pistolety Glock wykupiono jak ciepłe bułeczki. Mieszkańcy obawiali się, że jak zawsze po jatce rząd ograniczy dostęp do broni.
Mieszkańcy Arizony mają powody, aby obawiać się o bezpieczeństwo. Obok leży Meksyk. Inne stany też graniczą z Meksykiem, ale np. dla Teksasu jest to szeroka rzeka Rio Grande, a w Kalifornii granica jest doskonale strzeżona. Tymczasem prawie 800-kilometrowa granica z Arizoną biegnie przez pustynię, dlatego stała się ulubioną furtką dla nielegalnych imigrantów. A ostatnio także gangsterów z meksykańskich karteli narkotykowych. Indocumentados przyjeżdżają za chlebem, podejmują się prac, jakich nie wezmą Amerykanie, ale zdarzają się wśród nich złodzieje, bandyci i gwałciciele. Gangi narkotykowe werbują współpracowników wśród latynoskich gastarbeiterów i załatwiają tu swoje krwawe porachunki. Dochodzi do starć z ranczerami, padają zabici. Jak dawniej, w czasach westernu.
Ekstremizm cnotą
W 2004 r. w Kalifornii i Arizonie powstał Minutemen Project – projekt obywatelski mieszkańców, którzy sfrustrowani biernością władz federalnych postanowili sami zadbać o ochronę granic przed nielegalnymi imigrantami. Jeden z założycieli ruchu zarabiał na życie jako aktor w inscenizacjach pojedynku w Tombstone. Minutemeni (nazwa nawiązuje do amerykańskich patriotów w wojnie o niepodległość) patrolują w grupach granicę z Meksykiem – uzbrojeni w GPS i lornetki wypatrują nielegalnych przybyszów z południa, donoszą o ich pojawieniu się agentom Border Patrol albo sami próbują ich zatrzymywać. Ruch zrzesza emerytów, osoby z nadwyżką wolnego czasu i współczesnych nomadów wędrujących po kraju w wozach campingowych. Liderzy, których telewizja Fox News wylansowała na dzielnych obrońców kraju przed inwazją z południa, nie kryją niechęci do Latynosów w ogóle, z legalnymi włącznie. Widzą w nich potencjalnych przestępców albo zagrożenie rekonkwistą. Latynosi stanowią dziś ponad 30 proc. populacji Arizony i stale ich przybywa.
O minutemenach ucichło w ostatnich latach po kłótniach między przywódcami. W walce o uszczelnienie granicy inicjatywę przejęły republikańskie władze Arizony. W kwietniu 2010 r., kiedy przemytnik imigrantów zabił miejscowego ranczera, kongres stanowy uchwalił najsurowszą w Ameryce ustawę przeciw nielegalnej imigracji. Nakazuje ona imigrantom noszenie przy sobie dokumentów poświadczających prawo pobytu w USA, a policji pozwala zatrzymywać wszystkich podejrzanych o nielegalny status.
Ustawa wywołała burzę. Lobby latynoskie i obrońcy praw człowieka oskarżyli jej autorów o rasizm. Twierdzili, że jeśli policja będzie miała możliwość legitymowania wszystkich podejrzanych, istnieje duże prawdopodobieństwo, że będą wybierać do kontroli i nękać ciemnoskórych brunetów z hiszpańskim akcentem. Zaczęły się demonstracje, rzecznicy imigrantów wezwali do bojkotu Arizony, a arcybiskup Los Angeles kardynał Roger Mahony nazwał ustawę nazistowską. Zaprotestował rząd Meksyku, którego prezydent Felipe Calderon skrytykował ją w przemówieniu przed połączonymi izbami Kongresu USA.
Ostatnie dwa lata przyniosły w Arizonie zaostrzenie sporów między dominującymi w stanie republikanami a pokrzepionymi po zwycięstwie Obamy demokratami. Miejscowi emeryci i kombatanci – potężny elektorat stanu – wrogo przyjęli plany reformy opieki zdrowotnej, gdyż posiadają już dobre ubezpieczenia i obawiają się cięć funduszu Medicare. Lokalny kandydat Tea Party na przyjęciach dla sponsorów swej kampanii popisywał się strzelaniem z karabinu M-16. Minimalne zwycięstwo Giffords w wyborach rozwścieczyło jej wrogów. Kiedy kongresmenka poparła Obamacare, nieznani sprawcy roztrzaskali szyby w jej biurze. Arizona ma tradycje prawicowego ekstremizmu – dała krajowi senatora Barry’ego Goldwatera (1909–98), który nauczał, że „ekstremizm w obronie wolności jest cnotą”. Przez dłuższy czas mieszkał tutaj i planował swój atak na budynek federalny w Oklahoma City największy terrorysta w dziejach Ameryki – Timothy McVeigh.
Czy kumulujący się klimat ksenofobii, nietolerancji, w połączeniu z kulturą broni, to gleba szczególnie sprzyjająca wykluwaniu się potworów w rodzaju Jareda Loughnera? A może rozwiązania zagadki szukać trzeba w luźnej więzi społecznej w Arizonie, stanie „wiecznych nowo przybyłych” – jak to określił, w rozmowie z dziennikiem „Washington Post”, mieszkający w Arizonie antropolog Thomas Sherdidan. Ale być może szeryf Dupnik się myli i furia samotnego mordercy z Tucson – jak twierdzą konserwatyści – nie ma nic wspólnego z politycznym i społecznym kontekstem. Sprawca w śledztwie milczy. Mieszkańcy Arizony czują się urażeni, że z powodu jednego psychopaty ich piękny stan uznano za gniazdo wszelkiego zła.
Mają sporo racji. Antyimigracyjna ustawa spotkała się z poparciem większości Amerykanów. W Arizonie działa 10 grup „patriotycznej milicji”, kultywującej obsesyjną nieufność do rządu federalnego, ale w Michigan i Teksasie jest ich dużo więcej. Liczba zbrodni z nienawiści (agresja przeciw mniejszościom etniczno-rasowym i seksualnym) w stosunku do liczby mieszkańców w niektórych stanach jest również wyższa. Arizona to po prostu Ameryka, tylko nieco bardziej konserwatywna.
Autor jest korespondentem PAP w Waszyngtonie.