W odróżnieniu od rewolty młodzieżowej z 1968 r., obecny bunt nie głosi żadnej antyutopii, nie tworzy też własnej kontrkultury, za to chętnie odwołuje się do historycznych wzorców i niesie silny ładunek adrenaliny.
W Ameryce symbolem tego pospolitego ruszenia są trójgraniaste kapelusze z XVIII w. i przytraczane do pasa imbryczki. Ale członkowie Tea Party nawiązują nie tylko do buntu mieszkańców Bostonu przeciwko brytyjskim podatkom w 1773 r., lecz również do ruchów obywatelskich w krajach komunistycznych: Solidarności oraz demonstrantów w Lipsku i Pekinie.
Trzy lata temu obywatelskie oburzenie było wymierzone w republikanów, bo Bush nie dał sobie rady z wojną w Afganistanie i subwencjami ratował zbankrutowane banki. Teraz z kolei wrogiem jest „obamizm” – jakoby kolejna po hitleryzmie i komunizmie wersja rewolucji socjalistycznej. Kontrrewolucja to my! – wołają herbaciarze z Tea Party. Ich program to mniej państwa, podatków, wydatków, deficytu budżetowego, natomiast więcej samowystarczalności energetycznej, nawet kosztem ekologii. Również w Europie rokoszanie się skrzykują, i to od kilkunastu lat. W krajach starej Unii pod hasłami: mniej cudzoziemców, mniej wielokulturowości, mniej Brukseli, a więcej narodowego państwa socjalnego i zachodniej tożsamości. Natomiast w naszych, postkomunistycznych: więcej opieki, więcej sprawiedliwości socjalnej, więcej narodowego egoizmu i mniej respektu dla dawnego hegemona – Rosji.
Miarą konserwatywnej rewolty są sukcesy populistycznych ugrupowań w wielu krajach Unii, popularność populistycznych dysydentów, jak socjaldemokraty Thilo Sarrazina, którego alarmistyczna książka o upadku Niemiec pod wpływem muzułmańskiej imigracji dawno już przekroczyła milion sprzedanych egzemplarzy. I wreszcie przejawem rokoszu są protesty przeciwko decyzjom władz lokalnych, demonstracje, w których lecą kamienie i płoną samochody.