Najpierw mile szeleściły nadzieją, teraz tkwią kością w gardle, a w dodatku są wirtualne: 3,5 mln euro przyrzeczone przez Muammara Kadafiego Radzie Arabów Izraelskich na budowę biurowca i działalność społeczną. Jeszcze w pierwszych dniach lutego Rada złożyła w libijskiej ambasadzie w Ammanie – zgodnie z życzeniem „króla wszystkich afrykańskich królów” – projekt budowy. Rewolucja pokrzyżowała wszystkie plany, bo dyktator z Trypolisu nie dysponuje już gotówką z zablokowanych kont zagranicznych. Pozostał niesmak. Wielu miejscowych arabskich działaczy potępia Ahmada Tibi, arabskiego posła do Knesetu i członka Rady, który inspirował spotkanie z Kadafim.
Jeszcze niedawno społeczność arabska w Izraelu chętnie akceptowała takie inicjatywy swoich liderów. Nikt nie protestował, gdy szczodre dary emirów z Zatoki Perskiej napełniały kiesę Rady, umożliwiając zarówno finansowanie działalności politycznej, jak i budowę stadionów sportowych lub domów kultury. Również władze izraelskie patrzyły na ten proceder przez palce, mimo iż stał w sprzeczności z obowiązującymi przepisami. Dzisiaj, kiedy fala ludowych protestów przetacza się przez północną Afrykę i niektóre kraje Zatoki Perskiej, dobre stosunki mniejszości arabskiej z dyktatorami określa się mianem konszachtów.
Wbrew wszelkim oczekiwaniom, ani powstańcy z placu Tahrir w Kairze, ani bojownicy libijscy nie wznosili haseł antyizraelskich. Nikt nie żądał od izraelskich Arabów, aby chwycili za broń i stanęli w jednym szeregu z wojującymi współwyznawcami.