Osama ibn Laden zginął tak jak jego ofiary: z zaskoczenia i bez broni w ręku. 2 maja amerykańscy komandosi wzięli szturmem dom w pakistańskim Abbottabadzie, zabijając przywódcę Al-Kaidy wraz z synem i dwoma przybocznymi. Ocalały trzy kobiety i dziewięcioro dzieci. Wbrew początkowym doniesieniom ibn Laden nie strzelał do żołnierzy – jedyne strzały w stronę komandosów padły na zewnątrz budynku, mężczyźni zabici w środku nie byli uzbrojeni. Sam ibn Laden w chwili śmierci miał pod ręką kałasznikowa i pistolet, ale nie sięgnął po nie. Czy Amerykanie mogli wziąć go żywcem? Nawet jeśli istniała taka możliwość, rozkazy były inne: jak powiedział szef CIA Leon Panetta, „nie zakładano, że Osama zostanie pojmany”. Celem operacji było zabicie, nie schwytanie lidera Al-Kaidy.
Tydzień po wydarzeniu w Europie podniósł się chór oburzenia na Amerykę. Obrońcy praw człowieka lamentują, że na ibn Ladenie wykonano wyrok i nie uszanowano jego prawa do procesu, niektórzy prawnicy uważają, że komandosi nie mieli podstaw, by go zabijać. Amerykanie przypominają, że w czasie akcji liczyły się ułamki sekund, a żołnierze musieli liczyć się z ewentualnością, że terrorysta odpali ukryty ładunek wybuchowy. Poza tym dylematy prawne nie znikłyby wraz z pojmaniem ibn Ladena: trafiłby do więzienia w Guantanamo, czekałby go tajny proces, który i tak skończyłby się wyrokiem śmierci. Barack Obama uznał, że po zamachach z 11 września 2001 r. ma prawo wymierzyć sprawiedliwość tak, jak uzna to za stosowne. A przy okazji dać jasny sygnał terrorystom.
Europa lubi krytykować Amerykę, zwłaszcza po fakcie, ale tym razem sama ma brudne ręce. Dzień przed zabiciem ibn Ladena samoloty NATO ostrzelały kompleks Bab Azizija w Trypolisie. Dziwnym trafem jedna z rakiet uderzyła w dom, gdzie przebywał Muammar Kadafi – libijski przywódca przeżył, zginął natomiast jego najmłodszy syn i troje wnucząt poniżej trzeciego roku życia. Francja i Wielka Brytania zaprzeczają, jakoby polowały na dyktatora lub jego rodzinę – NATO twierdzi, że nalot w Trypolisie był częścią ataku na punkty dowodzenia armii libijskiej. Nawet depesze dyplomatyczne USA odnotowują, że 29-letni Saif Arab trzymał się z dala od wojska i nie angażował w politykę jak jego bracia. Są dwa wyjaśnienia: albo autorzy ataku pomylili synów Kadafiego, albo, co bardziej prawdopodobne, wzięli na cel samego dyktatora.
Cel: terrorysta
Wojnę z terroryzmem zastąpiło likwidowanie terrorystów. Po zamachach w Moskwie w 1996 r. Władimir Putin, wówczas jeszcze początkujący premier Rosji, ogłosił, że „dopadniemy sprawców nawet w kiblu”. Przez kolejne 15 lat zabójstwa zleceniodawców stały się powszechną metodą walki z terroryzmem nie tylko w Rosji. W 2004 r. rosyjska bomba wybuchła w Dausze pod samochodem Zelimchana Jandarbijewa, który finansował zamach w teatrze na Dubrowce, w tym samym roku izraelska rakieta trafiła założyciela Hamasu Ahmeda Jasina. W 2006 r. amerykańskie bomby zabiły przywódcę Al-Kaidy w Iraku Abu Musaba Zarkawiego, a dwa lata później oddział kolumbijskich komandosów wtargnął do Ekwadoru, by zastrzelić lidera FARC Raúla Reyesa.
Gdy Osama ibn Laden dokonał swojego ataku na Amerykę, obowiązująca doktryna nakazywała wkraczać do państw dających schronienie terrorystom. Tak też zrobili Amerykanie w Afganistanie, ale nie ułatwiło to wcale złapania ibn Ladena, a najechane kraje stawały się poligonem dla nowych terrorystów. Nie mogąc opanować wojny domowej w Iraku, pięć lat temu USA przyjęły taktykę targeted killings, tropienia i zabijania organizatorów zamachów na siły koalicji. W Pakistanie CIA od kilku lat prowadzi program systematycznego zabijania terrorystów przy użyciu samolotów bezzałogowych, w samym Afganistanie to samo robią oddziały komandosów. Zabicie ibn Ladena, jakkolwiek wyjątkowe ze względu na jego rolę w Al-Kaidzie, jest tylko kolejnym z kilkuset zabójstw celowanych ostatnich lat.
Ich skutek jest taki sam jak morderstw politycznych z czasów zimnej wojny, ale z prawnego punktu widzenia istnieje zasadnicza różnica: podczas gdy skrytobójstwa obcych przywódców są dziś w USA zakazane, zabijanie terrorystów odbywa się w majestacie prawa. Dlatego też Ameryka, Izrael ani Kolumbia nie ukrywają zabójstw celowanych, przeciwnie, szczegółowo je relacjonują, często pokazują zdjęcia zabitych – tak było przy Jassinie, Zarkawim i Reyesie. Biały Dom rozważał publikację zdjęcia ibn Ladena z przestrzeloną głową, ale ostatecznie z tego zrezygnował. „My jesteśmy inni. Nie traktujemy tych zdjęć jak trofeów” – przekonywał Barack Obama w niedzielnym wywiadzie dla stacji ABC. Inna rzecz, że polityczne korzyści ze zgładzenia szefa Al-Kaidy spłynęły już na jego konto.
Moment triumfu
Przemówienie Obamy o zgładzeniu ibn Ladena obejrzało 56 mln Amerykanów. Biały Dom uprzedził rodziny ofiar zamachów na WTC i Pentagon, że mają oglądać telewizję, sam Obama zadzwonił z wiadomością do George’a Busha i Billa Clintona. W przemówieniu skwapliwie wyliczył swój wkład w schwytanie szefa Al-Kaidy, doradcy co rusz podkreślali stanowczość i przywództwo prezydenta w czasie operacji. Zanim Obama skończył mówić w telewizji, tłum pod Białym Domem skandował już „USA, USA!”, młodzi wznosili okrzyki radości, reporterzy telewizji wyławiali z tłumu weteranów wojny w Afganistanie. Nowojorski Times Square ogarnął patriotyczny entuzjazm, na Ground Zero, gdzie stały kiedyś bliźniacze wieże, ludzie recytowali przysięgę na wierność fladze USA.
Ameryka przeżyła rzadki moment triumfu i niezmąconej niczym euforii. Nastrój porównywano do radości po zakończeniu II wojny światowej, co wydaje się przesadą, ale od czasu Adolfa Hitlera nikt nie budził w USA takiej nienawiści jak Osama. Rodziny ofiar ataków z 11 września 2001 r. otrzymały satysfakcję – nie wszyscy mówili o closure, zabliźnieniu psychicznej rany po zamachach, ale wielu tak właśnie określało swoją reakcję. Zabicie ibn Ladena to zwycięstwo całej Ameryki, która przez chwilę przeżywała nieznany od dawna okres narodowej zgody i pokrzepienia ducha, nadwątlonego stagnacją gospodarki i opiniami o zmierzchu supermocarstwa. Dla Europejczyków radość z powodu śmierci wyglądała niestosownie, ale Amerykanie świętowali w dużej mierze kres własnej bezsilności.
Obama świętował osobisty triumf. Uznanie wyrazili mu nawet ci, którzy od 2009 r. nie powiedzieli o nim jednego dobrego słowa, jak b. wiceprezydent Dick Cheney i czołowy komentator prawicy Sean Hannity. Operacja w Abbottabadzie zniweczyła budowany przez republikanów wizerunek prezydenta profesora, nieumiejącego podjąć twardej decyzji i narażającego na szwank bezpieczeństwo kraju. Jeszcze jako kandydat w 2008 r. Obama zapowiedział, że jeśli dostanie dane wywiadowcze o miejscu pobytu ibn Ladena, wyśle wojska nawet do Pakistanu, nie pytając o zgodę tamtejszego rządu – wtedy uznano to za gafę, a teraz zrobił dokładnie to, co wtedy zapowiedział. Pokazał charakter i gotowość podejmowania ryzyka, których brak osłabiał dotychczas jego prezydencki wizerunek.
Podwójna gra
Notowania Obamy podskoczyły o 10 proc., ale nie należy zakładać, że reelekcję ma już w kieszeni. George Bush senior cieszył się 90-proc. poparciem, gdy w 1991 r. wygrał wojnę w Zatoce, a mimo to półtora roku później przegrał wybory z gubernatorem prowincjonalnego Arkansas, ponieważ gospodarka ledwo dźwigała się z recesji. Obama bez wątpienia wzmocnił swoją pozycję, zyskał też większe pole manewru w Afganistanie – łatwiej mu będzie przyspieszyć wycofanie wojsk i negocjacje z talibami bez narażania się na zarzut kapitulacji. Po co trzymać tam żołnierzy, skoro wywiad i siły specjalne poradziły sobie z wodzem Al-Kaidy? W USA nasilają się głosy, by zapowiadane na lipiec rozpoczęcie wycofywania wojsk uczynić początkiem rzeczywistego końca wojny.
Ale zabicie Osamy może paradoksalnie utrudnić szybkie wyjście z Afganistanu. Swoją tajną wyprawą do Abbottabadu Obama zagrał na nosie rządowi w Islamabadzie, a przede wszystkim upokorzył pakistańską armię, bez której trudno będzie skłonić do negocjacji afgańskich talibów. Stosunki z Pakistanem były nadwerężone już wcześniej, teraz obciążają je kolejne podejrzenia: jakim cudem wszechmocny wywiad ISI nie wiedział, że ibn Laden od 2005 r. mieszka dwie godziny jazdy od Islamabadu? Jak to możliwe, że armia nie zauważyła prywatnej minifortecy nieopodal akademii wojskowej? A jeszcze najbliższym sąsiadem szefa Al-Kaidy był pakistański major w służbie czynnej. Szef CIA mówi otwarcie, że nie wtajemniczył ISI w operację, bo bał się przecieku do ibn Ladena.
Pakistan od lat prowadzi podwójną grę: z jednej strony poparł amerykańską interwencję w Afganistanie, otrzymując w zamian wielomilionową pomoc wojskową, z drugiej wspiera talibów, mając świadomość, że gdy NATO wycofa się z Afganistanu, to oni przejmą zapewne władzę w Kabulu. Amerykanie chcieliby, aby pakistańska armia polowała na afgańskich rebeliantów, gdy ci przekraczają granicę z Pakistanem, ale rząd w Islamabadzie się do tego nie pali, bo sam żyje w ciągłym strachu, że zostanie obalony przez islamistów. Dlatego zgodził się na operacje samolotów bezzałogowych na pograniczu afgańskim, którego i tak nie kontroluje – ale nie na misje obcych sił specjalnych w głębi kraju. Amerykanie mają nadzieję, że ostatni pokaz siły skłoni Pakistan do większej współpracy.
Cios w bazę
Sama Al-Kaida była w rozsypce na długo przed śmiercią ibn Ladena. Od 2001 r. nie przeprowadziła żadnego udanego zamachu w Stanach Zjednoczonych, od 2005 r. nie zdołała uderzyć w Europie, atakowała jedynie w Afryce i Azji, gdzie stała za zabójstwem Benazir Bhutto i zamachami w Bombaju. Nawet tam bardziej firmowała ataki lokalnych grup terrorystycznych, niż sama je organizowała. Ibn Laden od lat żył w odosobnieniu, a lokalni przywódcy nie mają pomysłu na dalszą działalność. Międzynarodowy terroryzm jest drogim rzemiosłem, a tradycyjne źródła finansowania w Zatoce Perskiej dawno już wyschły. Organizacja z coraz większym trudem ciuła na samo przetrwanie centrali, ukrytej gdzieś na pograniczu afgańsko-pakistańskim. Przebywający tam rdzeń to niewiele ponad 200 osób. Kasjerzy Al-Kaidy opłacają milczenie miejscowej ludności i jej przychylność, okupioną rekompensatami dla rodzin muzułmanów, którzy ucierpieli w zamachach. Właśnie nieliczenie się z życiem wyznawców Proroka sprawiło, że z biegiem lat poparcie świata islamu dla oferty politycznej Al-Kaidy wyraźnie spadło.
Ostatni cios zadali jej nie amerykańscy komandosi, tylko rewolucje przechodzące przez państwa arabskie. W Egipcie fundamentaliści nie zdołali obalić Hosniego Mubaraka przez 30 lat, za to świecka rewolucja potrzebowała niespełna trzech tygodni, by zmusić go do dymisji. Zamiast dżihadu górę bierze dziś pomysł budowy pokojowych ugrupowań islamskich, lansowany między innymi przez egipskie Bractwo Muzułmańskie.
„Odcięliśmy głowę węża, ale Al-Kaida to śmiertelnie ranny tygrys, który nadal jest groźny” – ostrzegał dzień po operacji w Pakistanie John Brennan, b. agent CIA, który tropił ibn Ladena jeszcze w latach 90., dziś doradca Obamy ds. walki z terroryzmem. Naturalnym następcą Saudyjczyka jest jego wieloletni towarzysz Ajman Zawahiri – tylko on ma dostateczną legendę, by zwołać pod sztandarem Al-Kaidy uśpione komórki terrorystyczne rozrzucone po Bliskim Wschodzie, Afryce Subsaharyjskiej i Północnej. Ale Egipcjaninowi brak charyzmy, poza tym musi dziś martwić się o własne życie – z domu w Abbottabadzie Amerykanie zabrali pokaźne archiwum, w którym szukają gorących tropów do pozostałych przy życiu towarzyszy ibn Ladena. Zawahiri jest teraz pierwszy na liście.
Współpraca: Jędrzej Winiecki