Gdy w 2007 r. przyznano nam prawo do organizacji mistrzostw, w obu krajach powstał ambitny grafik budowy ośmiu nowych przejść granicznych i poskromienia wszechwładnego przemytu. Dziś widać, że z tych planów nie zostało nic – inwestycje utknęły w biurokratycznym bałaganie, a na granicy kierowcy nadal czekają w wielogodzinnych kolejkach. Jak to się stało, że w ferworze przygotowań do Euro 2012 zupełnie zapomnieliśmy o patologicznej granicy?
Prawdopodobnie blamażu nie będzie, bo na czas mistrzostw władze zastosują uproszczone procedury, a funkcjonariusze przestaną być drobiazgowi. Nikt też nawet nie pomyśli o braniu łapówek. Później jednak wszystko wróci do normy, czyli wielogodzinnych kolejek i gigantycznego przemytu. Przygotowania do mistrzostw mogły stać się impulsem, by wreszcie rozwiązać problem granicy systemowo i raz na zawsze pozbyć się patologii. Niestety, znów wybraliśmy prowizorkę i udajemy, że na granicy wszystko jest w porządku.
Nowe przejścia powstaną, ale już po mistrzostwach – tłumaczą rzecznicy wojewody lubelskiego i podkarpackiego, którym podlegają przejścia graniczne. Oficjalnie winny jest kryzys, który szczególnie mocno dotknął Ukrainę. W 2008 r. Ukraińcy musieli zamrozić wydatki inwestycyjne, a ofiarą cięć padły nie tyle same punkty odpraw, co drogi dojazdowe do nich. – Nie ma sensu otwierać przejść granicznych w polu – kwituje tę sytuację Henryk Litwin, ambasador RP w Kijowie.
Zdaniem ekspertów to nie infrastruktura jest jednak głównym winowajcą. Co z tego, że większość terminali przeszła w ostatnich latach modernizację, skoro nie ma kto w nich pracować i na 20 punktów kontroli paszportów czynne są tylko cztery.