Na cenzurowanym UE znalazł się rząd węgierski oskarżony przez opozycję, że nie respektuje klasycznego rozdziału władzy ustawodawczej, wykonawczej, sądowniczej. Trafiło Victora Orbána, ale mogło trafić kilka innych krajów z naszej części Europy, gdzie politycy, mimo doświadczeń realnego socjalizmu, mają skłonność do utożsamiania demokracji z rządami partii państwowej, kontrolującej wszystkie instytucje. Z historii swoich krajów znają głównie rządy autorytarne: Kádára (sojusznika Chruszczowa) i Horthy’ego (sojusznika Hitlera), Ceausescu i Antonescu, Gierka i Piłsudskiego. Zapatrzeni w przeszłość, państwo narodowe pojmują jako władztwo partii rządzącej – to znaczy własnej. I jeśli – jak Fidesz na Węgrzech – mają w parlamencie oszałamiającą większość dwóch trzecich, to nie oglądając się na opozycję, pod swe autorytarne wyobrażenia mogą napisać nową konstytucję.
Jest w dużej mierze zasługą UE, że – w odróżnieniu od Rosji Putina i Jugosławii Miloševicia – wirus autorytaryzmu nie rozplenił się w tych krajach nadmiernie. Do 2004 r. dyscyplinowały je rygory procesu akcesyjnego. Potem – materialne korzyści członkostwa. Unia – choć kulawa i ociężała – stała się instancją normatywną. Kto do niej przystępuje, ten otrzymuje czek na subwencje dla swego rolnictwa i rozbudowę infrastruktury z unijnych pieniędzy, ale podpisuje zobowiązanie, że będzie przestrzegał litery i ducha traktatów europejskich. Umowa jest wyraźna i czysta: państwa członkowskie rezygnują z części narodowej suwerenności na rzecz współdecydowania w sprawach całej wspólnoty.