Jeszcze sto lat temu mieliśmy na kontynencie 24 władców, w tym trzech cesarzy i jednego papieża. Watykan pozostaje jedyną monarchią absolutną i elekcyjną – w reszcie krajów panuje ustrój konstytucyjny, a tron jest dziedziczny. W Wielkiej Brytanii, Danii i Holandii rządzą kobiety; w Hiszpanii, Szwecji, Norwegii, Belgii, Liechtensteinie, Luksemburgu, Monako i Andorze – mężczyźni. Od II wojny światowej w Europie nie ustanowiono żadnej nowej monarchii, ale też żadna nie została obalona. Ruchy republikańskie istnieją wszędzie, ale dzisiejsi monarchowie nie mają władzy, której można by ich pozbawić. Mają za to rolę w kształtowaniu tożsamości, której żaden naród nie chce się wyzbywać.
Królowa z telewizora
Co bowiem każe tysiącom ludzi moknąć godzinami na deszczu, by zobaczyć na żywo Elżbietę II? To samo, co kazało tysiącom czekać w skwarze na msze polowe Jana Pawła II. Królowa odpowiada na duchową potrzebę „brytyjskości”. Oszałamiający przykład mieliśmy na wielkim koncercie w Londynie z okazji Diamentowego Jubileuszu Elżbiety: milion ludzi ze wszystkich stron, gej Elton John świętujący obok dostojnika Kościoła Anglii. „Brytyjskość to jedność w różnorodności” – mówił ze sceny książę Karol. Królowa słuchała wiwatów i hymnu w milczeniu. Wystarczyło, że się pojawiła, że była z ludźmi przez kilka minut i podziękowała im szczerym uśmiechem. Rzeczą królowej jest bardziej być, niż mówić.
Elżbieta nie miała być królową. Chciała żyć na wsi, wśród ukochanych koni i psów. Do dziś numer prywatnej komórki królowej mają tylko jej sekretarz, mąż, trener koni i kilku hodowców. Ale kiedy los zrządził, że musiała objąć panowanie, nie hamletyzowała. To byłoby bardzo niebrytyjskie. Był 1952 r., miała 26 lat, naród lizał jeszcze rany po wojnie z Hitlerem.