W muzułmańskim miasteczku Um el-Fachm, przy głównej szosie z Tel Awiwu do Galilei, w kawiarenkach rozsianych na zboczu wzgórza pod meczetem można ich spotkać w każdy piątek. Przy stolikach z findżanem mocnej kawy starsi panowie w ciemnych galabijach rozprawiają o sprawach wielkiego świata i statecznie pociągają haszysz z wodnych fajek. Nikt nigdy nie powie, że są upaleni, choć zdarza się, że milczą, kontemplują i czekają, aż gorzkawy dym odetnie ich od codziennych kłopotów.
Tej starej tradycji nie zakłócają ingerencje policji, mimo że publicznie raczą się nielegalnym w Izraelu narkotykiem. Nikt nie pyta, gdzie go kupili, bo wszyscy znają nazwiska i adresy plantatorów i producentów wytwarzających haszysz z żywicy krzewu konopi. Islam zabrania picia alkoholu, więc palenie haszyszu, zwłaszcza w dzień wolny od pracy, stało się na arabskim Wschodzie zwyczajem, którego nikt tutaj nie potępia.
Co innego w Tel Awiwie, Natanji, Hajfie i innych izraelskich miastach, gdzie tradycyjną fajkę z haszyszem zastąpił skręt z trawką albo, jeśli ktoś woli, dżoint albo grass. Wśród młodych Izraelczyków gwałtownie rośnie konsumpcja marihuany i nie jest to już ta sama niewinna trawka, której legalizacji domagają się organizacje studenckie. Drogi przemytu marihuany do Izraela zostały w większości odcięte, więc w kraju ruszyła domowa produkcja, a ta została tak bardzo udoskonalona, że towar w niczym nie przypomina haszyszu z arabskich fajek. Nie tylko dlatego, że wytwarza się go z suszu konopianych liści, a nie z żywicy krzewu konopi – zawartość THC, czyli aktywnych biologicznie substancji, tych powodujących euforię, wzrosła dziesięciokrotnie. Oczywiście proporcjonalnie wzrosła też cena narkotyku.
Kef, czyli przyjemność
Jeszcze kilka lat temu, gdy popyt na marihuanę był w Izraelu niewielki, 10 gramów kosztowało mniej niż sto dolarów. Zawierała wówczas nie więcej niż 2 proc. THC, a przemyt z Sudanu przez Egipt i Synaj w pełni zaspokajał popyt. Dzisiaj za tę samą ilość dobrej trawki, czyli takiej, w której zawartość THC podskoczyła do 19 proc., gwarantując prawdziwe odprężenie, optymizm, a także wzrost samooceny i przyjemności seksualnej, zapłacić trzeba tysiąc dolarów, a czasami nawet więcej.
Nic dziwnego, że nawet ci, którzy plantację zakładali w doniczkach, wyłącznie na własny użytek, nie oparli się pokusie przekształcenia prywatnych mieszkań w półprzemysłowe wytwórnie wysokogatunkowego, zakazanego produktu. W hebrajskim slangu powstał cały zbiór powiedzeń określających jego walory, ale najpopularniejsze to chyba kef – czyli po prostu „przyjemność”.
W nadmorskich barach i wielkomiejskich dyskotekach wciąż jeszcze można się publicznie zaciągnąć dymkiem skręta starego typu. Nawet jeśli znajdzie się w lokalu tajniak, przymknie oczy. Nie na połów płotek tam przyszedł. Stałym bywalcom barman wyciągnie gotowca spod lady albo dosypie szczyptę marihuany do herbaty. Skutek będzie taki sam: dobre samopoczucie. W razie potrzeby, gdy pod ladą zabraknie towaru, sprzeda go kolega, na ogół ten sam, który w ciągu dnia przemierza piaszczyste plaże, żeby znaleźć klientów na lekki odlot.
Ale prawdziwy, mocny towar zszedł do podziemia. Podziemie może się znajdować w piwnicy albo na strychu, ale najczęściej mieści się w jednym pokoju prywatnego mieszkania.
Tak było w przypadku Ejtana B. aresztowanego niedawno przez policję. Na ślad domowej plantacji naprowadzili ją sąsiedzi, skarżący się na podejrzany odór w klatce schodowej. „Zła izolacja to rzeczywiście był mój błąd – zeznał Ejtan podczas przesłuchania. – Zapomniałem zatkać ręcznikiem szparę pod drzwiami do mieszkania”.
Nie tylko ostry zapach wydostał się z mieszkania Ejtana. Także protokół przesłuchania wyciekł do publicznej wiadomości, a z jego treści można było sporządzić krótką instrukcję produkcji wysokogatunkowej marihuany.
Ściany pomieszczenia obija się dwiema warstwami izolacji. Pierwsza tłumi hałas klimatyzatorów, a druga, sporządzona z odbijającej światło folii, wzmacnia działanie i tak już mocnych 600-watowych żarówek. Podobnych zazwyczaj używa się do oświetlania stadionów sportowych.
Liście marihuany, która wykiełkowała z gleby wzbogaconej łuskami orzecha kokosowego, kochają mocne światło. No i nie wolno zapomnieć o skomplikowanej instalacji hydroponicznej. Wodę należy pobierać z cieknących klimatyzatorów. Jest chemicznie czysta, bez chloru – a równocześnie rozwiązuje się problem jej skutecznego odprowadzania. W ten oto sposób Ejtan skracał do kilku miesięcy proces dojrzewania rośliny, który w przyrodzie trwa zwykle ponad rok. Wszystko to pod warunkiem, że nasiona, które przed zasadzeniem trzeba namoczyć w szklance z ciepłą wodą, są wysokiego gatunku. U Ejtana tak było, bo nasiona sprowadzał zawsze od renomowanego dilera z Amsterdamu, gdzie można je kupić legalnie. A całe skomplikowane pozornie wyposażenie domowej plantacji nabywał w sklepach dla rolników, elektryków lub hydraulików.
Domowe plantacje
Posiadanie małej ilości miękkich narkotyków nie jest w Izraelu ścigane. Ejtan B. twierdzi, że hodował marihuanę na własny użytek. Sądząc jednak po rozmiarze jego upraw, jednoroczny plon starczyłby mu na całe życie. Jego proces jeszcze się nie rozpoczął, ale za uruchomienie domowej produkcji grożą mu trzy lata więzienia. A jeśli prokuratura udowodni, że handlował wyhodowanym przez siebie towarem, może pójść za kratki nawet na 20 lat.
Nikt w Izraelu nie dysponuje statystyką dotyczącą domowej produkcji marihuany i nikt nie potrafi powiedzieć, ile trafia na coraz bardziej chłonny rynek. Policja twierdzi, że są to przypadki sporadyczne: może 100, może 200 osób w całym kraju trudni się tym procederem zawodowo.
Jehuda Baruch, dyrektor szpitala psychiatrycznego Abarbanel, odpowiedzialny za wydawanie zezwoleń na prywatną uprawę marihuany do celów leczniczych, sądzi, że dane policyjne są wyssane z palca. Bo dziś w całym kraju zezwolenia na posiadanie domowych plantacji ma zaledwie 30 chorych i nie wolno im hodować więcej niż 10 roślin. – Jeśli produkcja domowa jest sporadyczna, to dlaczego w ciągu ostatnich dwóch lat w Izraelu, poza środowiskiem arabskiej mniejszości, zamarł niemal całkowicie handel zwykłym haszyszem? – pyta Baruch.
Odpowiedź jest prosta: twarda marihuana domowej produkcji wyparła z rynku zarówno tę miękką z importu, jak i popularny jeszcze kilka lat temu haszysz.
Towar oferowany na podziemnym rynku charakteryzuje tak ogromna koncentracja aktywnych składników, że nikt z nabywców nie może tłumaczyć się policji, że kupił go ze względów zdrowotnych. – W całym Izraelu mamy blisko 9 tys. osób kupujących narkotyki na receptę od lekarza. A obecna podaż amatorskich plantatorów zaspokaja potrzeby blisko pół miliona palaczy – tłumaczy Baruch. Izrael wpisuje się więc w trend ogólnoświatowy, bo jak pokazują statystyki, z domowych upraw pochodzi blisko 80 proc. wszystkich lekkich narkotyków sprzedawanych na Wyspach Brytyjskich, a w krajach skandynawskich dochodzi do 100 proc. Co się jednak dzieje, gdy lekki narkotyk przekształca się w ciężki?
Wzbogacona marihuana nie konkuruje wprawdzie z kokainą czy opium, ale stwarza w Izraelu nowe możliwości zbijania fortuny. Z tego to powodu największym zagrożeniem dla domowych producentów wysokoprocentowej trawki nie są policjanci, lecz zorganizowane gangi, które do niedawna posiadały monopol na handel narkotykami. W Izraelu mówiono wówczas o obrocie wartości 350 mln dol. Jeśli nowy gatunek prywatnie produkowanej marihuany zacznie wypierać ciężkie narkotyki albo stworzy sobie nowy intratny rynek, środowiska przestępcze go nie zignorują. Ludzie tacy jak Ejtan B. będą musieli rozważyć, co jest dla nich groźniejsze: kara więzienia czy nóż w plecy.