W muzułmańskim miasteczku Um el-Fachm, przy głównej szosie z Tel Awiwu do Galilei, w kawiarenkach rozsianych na zboczu wzgórza pod meczetem można ich spotkać w każdy piątek. Przy stolikach z findżanem mocnej kawy starsi panowie w ciemnych galabijach rozprawiają o sprawach wielkiego świata i statecznie pociągają haszysz z wodnych fajek. Nikt nigdy nie powie, że są upaleni, choć zdarza się, że milczą, kontemplują i czekają, aż gorzkawy dym odetnie ich od codziennych kłopotów.
Tej starej tradycji nie zakłócają ingerencje policji, mimo że publicznie raczą się nielegalnym w Izraelu narkotykiem. Nikt nie pyta, gdzie go kupili, bo wszyscy znają nazwiska i adresy plantatorów i producentów wytwarzających haszysz z żywicy krzewu konopi. Islam zabrania picia alkoholu, więc palenie haszyszu, zwłaszcza w dzień wolny od pracy, stało się na arabskim Wschodzie zwyczajem, którego nikt tutaj nie potępia.
Co innego w Tel Awiwie, Natanji, Hajfie i innych izraelskich miastach, gdzie tradycyjną fajkę z haszyszem zastąpił skręt z trawką albo, jeśli ktoś woli, dżoint albo grass. Wśród młodych Izraelczyków gwałtownie rośnie konsumpcja marihuany i nie jest to już ta sama niewinna trawka, której legalizacji domagają się organizacje studenckie. Drogi przemytu marihuany do Izraela zostały w większości odcięte, więc w kraju ruszyła domowa produkcja, a ta została tak bardzo udoskonalona, że towar w niczym nie przypomina haszyszu z arabskich fajek. Nie tylko dlatego, że wytwarza się go z suszu konopianych liści, a nie z żywicy krzewu konopi – zawartość THC, czyli aktywnych biologicznie substancji, tych powodujących euforię, wzrosła dziesięciokrotnie.