Gdy jedna z nich uśmierciła Ahmeda Dżabari, dowódcę zbrojnych jednostek Hamasu, Egipt odwołał swojego ambasadora w Tel Awiwie. Dopóki jednak prezydent Mohammed Morsi nie domaga się rewizji traktatu pokojowego, która anulowałaby demilitaryzację Półwyspu Synajskiego, premier Beniamin Netanjahu nie spędził ani jednej bezsennej nocy.
Gdy Jerozolima ogłosiła częściową mobilizację, Liga Arabska, chyba po raz pierwszy w historii, postanowiła zebrać się w Gazie. Nawet jeśli obradować będzie dniami i nocami, jej decyzje nie będą miały wpływu na możliwą eskalację zbrojnych działań. Rada Bezpieczeństwa ONZ wzięłą pod lupę ostatnie wydarzenia w tym rejonie, ale ponieważ posiedzenie było zamknięte, narazie nikt nie wie czy zaryzykuje jakąś rezolucję, która w każdym przypadku pozostanie wekslem bez pokrycia. Podobnie jak w przeszłości tak i teraz Bliski Wschód należy do tych części świata, w których logika i zdrowy rozsądek nie reżyserują gry aktorów krwawych dramatów.
Zniszczenia spowodowane izraelską akcją „Lany Ołów” wciąż jeszcze zostawiają ślady w gospodarce i w psychice Strefy Gazy. Liderzy Hamasu nie dążą do jej powtórki. Ich ambicje mają dzisiaj charakter polityczny; na fali Wiosny Arabskiej i w obliczu słabnących wpływów ich świeckich przeciwników w Ramalli, przy poparciu Bractwa Muzułmańskiego pragną przekształcić się w jedynego reprezentanta palestyńskich interesów. Ale wbrew powszechnie przyjętej opinii, Hamas nie jest jedynym gospodarzem tego obszaru.W Strefie Gazy działa kilka krańcowych ugrupowań wymykających się spod kontroli rządu. Ich hasłem jest dżihad za wszelką cenę. Tyle tylko, że cenę świętej wojny z państwem żydowskim płaci ludność cywilna po obu stronach granicy. Nie wydaje się, aby ktokolwiek był w stanie zmienić istniejący stan rzeczy – taki, który nie wyklucza zbrojnego starcia na szerszą skalę. Zwłaszcza po oświadczeniu Baracka Obamy, że „Izrael ma prawo do obrony swoich obywateli”.