Miał rysy oryginalnych mieszkańców Karaibów i potomków niewolników z Afryki – jak większość biednych w Wenezueli. Mieszkańcy barrios, dzielnic nędzy, widzieli w nim lustrzane odbicie siebie samych, nikogo takiego nigdy nie mieli na szczytach władzy. Już to starczało, że wielu poszło za nim. „O biedzie, o głodzie – zawsze z Chávezem”. „Moją ojczyzną jest Chávez”. Dawał ubogim nadzieję, a oni wiedzieli, że wódz zna ich los. Nie był kolejnym białym z klasy wyższej, który chwalił się studiami w USA, obiecywał, a potem nie robił dla biednych nic.
Mówił językiem ubogich – prostym, nieraz wulgarnym, czasem sentymentalnym. Publicznie śpiewał ballady o Che Guevarze i piosenki o miłości, nie fałszując ani nuty. Ludzi z Zachodu to śmieszyło, żenowało; biedota kochała go również za to, bo nucący znane melodie przypominał gościa z sąsiedztwa, z którym wieczorem pije się piwo. A jeszcze miał charyzmę i obiecywał, że się nimi zaopiekuje. Z polityki zrobił telenowelę i show, które Latynosi uwielbiają.
Drugi z sześciu synów nauczycieli szkoły podstawowej z Barinas, dorastał w cieniu legendy o prapradziadku, który wywołał powstanie przeciwko oligarchom. „Wolni ludzie i wolna ziemia!”. Chłonął opowieści babki o jej dziadku, który rzucił wyzwanie latyfundystom. Sam z wiernymi żołnierzami chciał obalić niesprawiedliwy ład, ale nie zdołał poderwać ludu do walki i trafił na dwa lata do więzienia. Władzę zdobył sześć lat później, w 1998 r. – po cywilnemu, przy urnach wyborczych.