Newsy z Caracas są dwa. Opozycja wobec rządzącego obozu spadkobierców Hugo Cháveza osiągnęła największy sukces, od kiedy w 1998 r. Chávez pojawił się w wenezuelskiej polityce. Jej kandydat Henrique Capriles Radonski – choć przegrany – ma powody do świętowania: przegrał o włos, tzn. o zaledwie 1,5 proc. głosów. News drugi: to nie Nicolas Maduro, który został prezydentem Wenezueli na kolejne sześć lat, wygrał wyścig o prezydenturę. Zwycięzca przebywa w zaświatach – jest nim Hugo Chávez, wokół którego w Wenezueli rozwija się kult o charakterze religijnym.
Maduro mówił tuż po zwycięstwie: „Chávez błogosławi swój lud”, „Chávez wciąż wygrywa”. Kult zmarłego caudillo, mimo irracjonalnych form wyrazu, daje się racjonalnie wytłumaczyć. Chávez nadał biedocie polityczną tożsamość, przywrócił jej godność, wyciągnął ze skrajnej biedy blisko połowę nią dotkniętych. Maduro, dawny związkowiec, w ostatnich latach szef dyplomacji, to osobowościowe przeciwieństwo nieżyjącego wodza: człowiek bez wizji i bez charyzmy. Jak poradzi sobie w garniturze uszytym nie na niego, to jedna z zagadek dnia wyborów.
Społeczeństwo Wenezueli jest podzielone na dwa wrogie plemiona – chavistów i antychavistów – a gospodarka, mimo że napędzana „czarnym złotem”, ledwo dyszy. Niektórzy obawiają się rozruchów zwołanych przez opozycję lub niekontrolowanego wybuchu. Jeśliby doszło do wstrząsów, do gry w wenezuelskiej polityce może wkroczyć wojsko. Czy zechce potem wrócić do koszar? Znaczenie opozycji będzie rosło, a kult zmarłego wodza może z czasem słabnąć. Kolejnych wyborów Chávez z zaświatów raczej już nie wygra. Wenezuela definitywnie wkracza w nową epokę swojej historii.