Ubiegłotygodniowy list Władimira Putina do narodu amerykańskiego, który opublikował „The New York Times”, kończy się ewangelicznym przypomnieniem, że Amerykanie nie mogą traktować się wyjątkowo, bo wszyscy ludzie są równi. Utracony prestiż, najpierw Cesarstwa Rosyjskiego, potem potężnego ZSRR, mocno ludziom na Kremlu doskwiera. Nowoczesnej rosyjskiej elicie, tej oportunistycznej, która po prostu służy Kremlowi i nie zamierza się buntować, za ideologię służy państwo, którego osłabione siły trzeba wzmacniać w świecie i przeciw światu.
Pewien amerykański dyplomata określa to jako „religię” Ławrowa. W kreślącym sylwetkę rosyjskiego ministra artykule, jaki Susan Glasser napisała dla „Foreign Affairs”, Ławrow kilkakrotnie cytuje księcia-ministra Aleksandra Gorczakowa. Ten po klęsce Rosji w wojnie krymskiej postawił sobie za cel odbudowanie potęgi imperium w Europie. Ławrow zdaje się więc mówić jednym głosem z Putinem: jeśli nie jesteśmy dziś, to w każdym razie możemy i musimy być wielkim mocarstwem. Książę Gorczakow był naszym żelaznym Bismarckiem.
Siergiej Ławrow negocjuje dziś z Johnem Kerrym, swym amerykańskim odpowiednikiem, jak w niełatwych warunkach wojny domowej zneutralizować syryjską broń chemiczną rozproszoną po całym terytorium. Z pewnością negocjacje są dużo lepsze niż pomysły dozbrajania jednej czy drugiej strony.
W tym sensie Rosja ma rację i zachowała się tak jak na początku interwencji w Iraku w 2003 r. – Nie zamierzamy wsiadać do pociągu, który jedzie w nieznanym nam kierunku – powiedział mi wtedy wysoki rangą rosyjski dyplomata, tłumacząc bardzo krytyczne stanowisko Moskwy.