Zachodnia dyplomacja nie zdołała powstrzymać wojskowej aneksji Krymu, Ukraina boi się oderwania wschodnich obwodów kraju, a generałowie NATO ostrzegają przed groźbą rosyjskiej interwencji w Mołdawii i aneksji Naddniestrza. Zachodnie sankcje nie zrobiły wrażenia na Władimirze Putinie, za to stanowczość, z jaką poprzesuwał w ubiegłym tygodniu granice w Europie, sparaliżowała Unię i Amerykę.
Obama ma potrójny problem. Po pierwsze, Putin podważa słynny pivot, czyli obamowski zwrot w stronę Azji – okazuje się nagle, że Europa wcale nie jest bezpieczna, a Rosja obudziła demony zimnej wojny. Po drugie, rosyjski anszlus Krymu to cios w dyplomację atomową Obamy – Ameryka próbuje rozbroić Iran, oferując mu podobne gwarancje bezpieczeństwa jak te, które dała 20 lat temu Ukrainie i które właśnie pozwoliła naruszyć. Po trzecie i najważniejsze – republikanie zaczynają piętnować prezydenta za słabość.
Unia ma gorzej, bo przeżywa kryzys egzystencjalny. Anektując Krym, Putin rzucił jej wyzwanie geopolityczne, tymczasem Unia jest potęgą wyłącznie gospodarczą, rozumującą w kategoriach interesów, nie siły. W obliczu agresywnej Rosji nawet interesy okazały się niemożliwe do uzgodnienia – Unia nie zdobyła się na cząstkowe nawet sankcje gospodarcze wobec Rosji. W siłę Europy zwątpili sami jej przywódcy, czym potwierdzili zakład Putina, że Unia nie zareaguje na aneksję Krymu, a tym samym nie będzie istotnym graczem geopolitycznym.
Europa chciałaby jak zawsze schować się pod parasol Ameryki, ale Obama nie zamierza iść w ślady Ronalda Reagana i wypowiadać wojny nowemu „imperium zła”. Rosja to nie Związek Radziecki, a Ameryka jest znużona wojnami. Obama przyjechał do Europy, by wytłumaczyć 28 przywódcom, że ten kryzys muszą rozwiązać sami.