Zysk ze straty
Wysokie unijne stanowiska: szansa na wzmocnienie pozycji Polski w UE
Co ciekawe, jest on wspólny dla „oburzonych” po obu stronach politycznej barykady – zarówno wystraszonych stronników PO, którzy boją się polskiej polityki bez Donalda Tuska, jak i uradowanych zwolenników PiS, potępiających rzekomą ucieczkę Elżbiety Bieńkowskiej na unijną posadę – w domyśle ze strachu przed niechybnym przejęciem władzy przez PiS. W obu tych głosach pobrzmiewa lęk przed Unią, skupienie na krajowej polityce i niezrozumienie polskiego interesu w Europie.
Po pierwsze, sami nominowani mieli ograniczony wpływ na swój wybór – w obu przypadkach był on wypadkową układu sił między stolicami, obsady innych stanowisk i sytuacji w momencie podejmowania decyzji. Polityczne karty w Unii ułożyły się pod wybór Donalda Tuska, ale nie on je tak ułożył; podobnie nominacja Elżbiety Bieńkowskiej była najsensowniejszą odpowiedzią na warunki określone przez Jeana-Claude’a Junckera, a nie efektem decyzji w Warszawie. Tusk mógł odmówić stanowiska, ale naraziłby polską rację stanu. Mógł też nominować do Komisji Radosława Sikorskiego, ale Polska otrzymałaby wówczas mniej ważną tekę w Komisji.
Po drugie, w polskim interesie leży to, by Polacy zajmowali jak najwięcej wysokich stanowisk w Unii. W coraz mniej wspólnotowej Europie liczą się decydenci w Brukseli, a ich paszport ma coraz większy wpływ na unijną politykę. Siła nominata zależy od jego lub jej wagi politycznej w ojczyźnie – fakt, że Polska „oddała” Unii urzędujących premiera i wicepremiera, wzmacnia jej pozycję względem innych stolic, bo w targach w Radzie czy w Komisji Europejskiej głos Tuska i Bieńkowskiej będzie uznawany za tożsamy ze stanowiskiem Warszawy, a tym samym trudniejszy do obejścia.