Christiane Beckmann opiera się o stół, chowa głowę w ramionach. Ktoś złożył donos i wezwał służby sanitarne. Wpadła kontrola i choć nie stwierdziła nieprawidłowości, to ekipa nie zdążyła na czas przygotować kolacji. Przyjechało tylko sto parędziesiąt porcji, a uchodźców czekających pod namiotem jest półtora tysiąca. – Jak im to powiedzieć? – pyta Christiane. – Kogo nagrodzić jedzeniem? Trzeba stanąć przed tłumem i w kilku językach przekazać, że dziś wieczorem pójdą spać głodni.
Kiedy po paru godzinach pod wielki biały namiot przyjeżdża jedzenie, wolontariusze proszą, by wszyscy mężczyźni wyszli. Krzyki, przepychanki, barykady ze stołów i ławek. Po chwili do namiotu wlewa się fala dzieci, za nimi drobią matki. Niektóre w hidżabach, inne w puchówkach od Zary. Kto ma pod opieką dziadka na wózku, niemowlę albo porażonego mózgowo, ma szczęście. Będzie jadł.
Pomoc z Moabitu
LaGeSo, ośrodek pomocy społecznej w berlińskiej dzielnicy Moabit, jest śluzą – każdy, kto chce się starać o status uchodźcy w Niemczech, musi się tu zarejestrować. Na dziedzińcu stoi ozdobna fontanna, ale gdy z początkiem sierpnia pojawiła się tu pierwsza duża fala uchodźców, było blisko 40 stopni i wody zabrakło. Przyszykowano ogrodowe krzesełka i leżaki – średnio po jednym na sto osób. Służby były zaskoczone i nieprzygotowane, brakowało też żywności, toalet, lekarza. I pieluszek we wszystkich rozmiarach.
Pięć kobiet, sąsiadek, uznało, że trzeba coś z tym zrobić. Działają jako Moabit Hilft! (Moabit Pomaga!). W ciągu tygodnia dołączyło do nich 100 wolontariuszy. Kupiły namioty, osobne dla kobiet i dla mężczyzn. Zorganizowały tłumaczy, jedzenie i picie, sanitariaty oraz pomoc medyczną. Przychodzą interniści, położne. Lekarze przyznają, że dziennie wydają tu ponad 2400 dawek środków przeciwbólowych.