Poteoretyzujmy. Wyobraźmy sobie taką oto sytuację – w jednym z państw członkowskich Unii Europejskiej dochodzi do legalnego zamachu stanu. Władzę obejmuje autokrata, który za nic ma rządy prawa, zasadę trójpodziału władzy i autonomii jednostki. Konstytucję zmienia jak chce, bo ma odpowiednią większość. Drwi z Brukseli, zarzuca jej neokolonializm i twierdzi, że nikt nie będzie mówił jego współobywatelom, jak mają żyć. I jednocześnie w świetle reflektorów otwiera kolejne autostrady – wybudowane za unijne pieniądze, o czym już nie wspomina.
Czy można takie państwo wyrzucić z Unii? Nie można. Jeszcze do niedawna sprawa wychodzenia nie była w ogóle uregulowana w unijnym prawie. Zakładano, że przystąpienie do europejskiego projektu jest wyborem nie tyle politycznym, ile cywilizacyjnym. A członkowie będą traktowali wspólnotę jako dobro wspólne, więc będą działać w dobrej wierze. Sytuacja się jednak zmieniła i od 2007 r. w Traktacie o Unii Europejskiej widnieje już art. 50., który pozwala państwom członkowskim na wystąpienie, droga wolna. Ale o wyrzuceniu nie ma mowy. To błąd – twierdzi coraz liczniejsza grupa zachodnioeuropejskich polityków, m.in. szara eminencja Komisji Europejskiej i jej wiceprzewodniczący Holender Frans Timmermans.
Ich tok rozumowania jest następujący: Unia Europejska jest jedynym w swoim rodzaju politycznym towarzystwem ubezpieczeniowym. Szczególnie z punktu widzenia państw członkowskich z komunistyczną przeszłością. Państwa te, wstępując do Unii i zgadzając się przyjąć jej wartości i zasady, wykupiły coś w rodzaju polisy ubezpieczeniowej na wypadek, gdyby miały w przyszłości popaść w polityczne szaleństwo. Tak jak Odyseusz przywiązały się do europejskiego masztu, aby nie dać się zwieść syrenom populizmu i autorytaryzmu.