Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Cruz czy Trump? E tam, Hillary!

iprimages / Flickr CC by 2.0
Miło popatrzeć, jak Amerykanie wierzą w amerykańską demokrację. Właśnie odbyły się partyjne prawybory prezydenckie w stanie Iowa, których wcale nie wygrał Donald Trump.

Zwycięzcy republikańscy cieszyli się jak dzieci, że mają ten etap długiej i trudnej kampanii za sobą.

Pani Clinton cieszyła się nieco zdenerwowana, bo senator Sanders uzyskał niewiele mniejsze poparcie wśród głosujących demokratów. Chyba najbardziej zadowolony mógł być właśnie Sanders, któremu jeszcze kilka miesięcy temu nikt nie wróżył sukcesu.

Naturalnie prawybory w Iowa to jeszcze nie kongres wyborczy, który ostatecznie wybierze i zatwierdzi kandydatów Partii Republikańskiej i Partii Demokratycznej na prezydenta USA. Kampania prezydencka polega na tym, by w pierwszym etapie – który właśnie trwa – wybrać spośród wielu pretendentów tych, którzy są lepsi i najlepsi. W prawyborach wybiera się delegatów na kongres reprezentujących tych kandydatów, którzy dostali najwięcej głosów w poszczególnych stanach.

W Iowa najlepszy wynik uzyskał Ted Cruz, drugi był magnat deweloperski Donald Trump, a trzeci Marco Rubio, którego wielu komentatorów amerykańskich uważa za najlepszego kandydata republikańskiego na prezydenta. W głosowaniu wśród zwolenników Partii Demokratycznej przewaga Hillary Clinton nad socjalistą w starym stylu (trochę przypominającego styl obecnego lidera brytyjskiej Partii Pracy Corbyna) była minimalna.

Czy to oznacza, że Hillary zmierzy się z Cruzem w końcowej bitwie o prezydenturę, czyli wyborach powszechnych? Bynajmniej. Można było jednak poczuć temperaturę obecnej kampanii. Jest ostra, pełna emocji, niezbyt przewidywalna. Wspólnym wrogiem kandydatów republikańskich i demokratycznych są oczywiście media. Na nie zawsze można zwalić winę za taki czy inny kłopot wizerunkowy kandydata, całej partii, rządu, a nawet całego kraju. Ale my to zmienimy! – obiecują pretendenci.

Gdyby nie Hillary, można by jeszcze dodać elitę waszyngtońską, ale niestety, pani Clinton z mężem w tle jest jak najbardziej członkiem owego znienawidzonego przez prowincję establishmentu.

Reklama