Dziś jest obiektem drwin, ale on wcale nie chciał tego referendum. Gdy je zapowiadał, w styczniu 2013 r. w londyńskiej siedzibie Bloomberga, wyglądał, jakby mu jednak ulżyło. Po miesiącach presji ze strony partyjnych kolegów premier David Cameron zgodził się na układ, który miał uratować jedność Partii Konserwatywnej. Stało się dokładnie na odwrót: referendum z 23 czerwca jeszcze bardziej pogłębiło podziały wśród konserwatystów, wśród Brytyjczyków w ogóle i może się skończyć podziałem Zjednoczonego Królestwa.
Brytyjczycy jako społeczeństwo, w odróżnieniu od posłów Partii Konserwatywnej, nie mieli wcale obsesji na punkcie Unii. W sondażu przed ostatnimi wyborami parlamentarnymi w 2015 r. sprawy europejskie nie załapały się nawet do zestawienia 10 najważniejszych tematów. Co innego konserwatyści w parlamencie. Wielu z nich trafiło do polityki, aby „odzyskać kraj z rąk eurokratów”. Jako szczery Europejczyk Cameron szarpał się z nimi przez całą swoją karierę. W wyborach na szefa partii w 2005 r. wygrał m.in. dlatego, że obiecał wycofanie konserwatystów z prointegracyjnej Europejskiej Partii Ludowej, mimo że to w oczywisty sposób ograniczyło ich wpływy w europarlamencie. Przed wyborami w 2010 r. musiał się zgodzić na tzw. klauzulę referendalną, według której każde przeniesienie części władzy do Brukseli musi być zatwierdzane w referendum.
„Jeśli chcesz karmić krokodyle, to lepiej upewnij się, że masz wystarczająco dużo ciasteczek” – powiedział były konserwatywny minister Kenneth Clarke, komentując kolejne ustępstwa Camerona na rzecz eurosceptyków. Niewiele one pomogły, jeśli wziąć pod uwagę katastrofę wywołaną przez ubiegłotygodniowe referendum, w którym przy wysokiej frekwencji (72 proc.) zwolennicy Brexitu wygrali w stosunku 52 do 48 i wysłali Camerona na przedwczesną emeryturę.