Jeszcze niedawno wydawało się, że niemożliwe staje się możliwe. Donald Trump płynął na wznoszącej fali. Przestał szokować i oburzać, złagodził stanowisko w sprawie imigracji, wyciągnął rękę do Afroamerykanów. Natomiast Hillary Clinton obraziła jego wyborców, nazywając ich „godnymi pożałowania”, zaplątała się we własne kłamstwa, tłumacząc sprawę używania prywatnego serwera mailowego w Departamencie Stanu, a jej kłopoty ze zdrowiem wyglądały na bardzo poważne. W sondażach kandydat Partii Republikańskiej praktycznie dogonił swą demokratyczną oponentkę, bo różnica na jej korzyść stopniała do 2–3 punktów procentowych, czyli mieściła się w granicach błędu statystycznego. Kluczowe swing states, wahające się stany, jak Floryda i Ohio, zaczęły się skłaniać ku nowojorskiemu miliarderowi. Na giełdzie szans notowania Trumpa, w sierpniu w rejonach 20 proc., wzrosły do 30–40 proc.
Wiele zmieniła pierwsza debata telewizyjna 26 września. Trump starał się być elegancki wbrew swej reputacji gbura. Tytułował Hillary „sekretarz stanu”, gdy ona nazywała go poufale Donaldem. Hamując swoje instynkty, nie skorzystał z okazji przypomnienia kontrowersji związanych z fundacją Clintonów i obrażenia swoich wyborców. Kiedy Hillary wytknęła mu mijanie się z prawdą w sprawie wojny w Iraku (był za, choć dziś twierdzi coś innego) i miejsca urodzenia prezydenta Obamy, zamiast odpowiedzieć w 15 sekund i zmienić temat, tłumaczył się tak długo i zawile, że temat dobrze zapisał się w pamięci widzów. Nieustannie przerywał swojej oponentce, zaprzeczając jej zarzutom, ale nie uzasadniając potem swoich zaprzeczeń. W efekcie nie wypadł ani prezydencko, ani przywódczo.
Trump wypunktowany
Miny członków rodziny Trumpa i jego doradców po debacie nie pozostawiały wątpliwości, że się nie popisał.