To bardzo zła wiadomość. Każdy tego rodzaju zakaz dotyczący dzieła kultury czy sztuki nakręca spirale złych emocji i prowokuje niepotrzebne komentarze. Mnożą się domniemania, a nawet legendy, które nic wspólnego z prawdą nie mają.
Nie mówiąc o tym, że pobrzmiewa wspomnieniem minionej epoki, kiedy filmy i książki trafiały na półki lub do spisów dzieł zakazanych. Nie sięgając jeszcze głębiej w historię: kiedy autora torturowano lub palono na stosie… Czy zakazy cokolwiek zmieniły w biegu historii? Nic. Często może nawet jej bieg przyspieszyły. Zakazane zawsze wzbudzały większą ciekawość, a wreszcie docierały do odbiorcy, który w normalnych warunkach nawet by się nimi nie zainteresował.
Pokaz w Kijowie miał się odbyć w Ośrodku Kultury Polskiej, miał być projekcją zamkniętą, dla wąskiego grona osób, dziennikarzy, krytyków, polityków, ludzi nauki i sztuki. Dla swego rodzaju elity, która film odbiera jak dzieło, akt twórczy, wypowiedź autorską reżysera. A nie jak akt polityczny, bo jak się wydaje, tak widzi „Wołyń” ukraińskie MSZ.
„Wołyń” jest filmem wielkim. Wzruszającym, pozytywnym, bo oprócz scen strasznych i tragicznych pokazuje także to, co w człowieku najlepsze, miłość, chęć pomocy innym, wiarę, że na świecie istnieje dobro, nie samo wyłącznie zło. Jest przestrogą przed tym wszystkim okropnym, do czego mogą doprowadzić złe emocje, nacjonalizm, bezkrytyczna wiara w ideę. Jest filmem trudnym, ale nie można się go bać.
Być może pokazuje historię lat 1939–1943 na Wołyniu bardziej polskimi niż ukraińskimi oczami. Z pewnością tak. Ale każdy twórca ma prawo do własnej wizji i na tym polega wolność. Jeśli zaś chodzi o historię, zgodność z faktami, to nie można zarzucić Wojciechowi Smarzowskiemu, że je pomija czy lekceważy dla potrzeb pokazanej fabuły.