Długo trwało, nim Angela Merkel zdecydowała się wystartować na czwartą kadencję kanclerską. To znaczy, że nie była pewna, czy chce, może i powinna przewodzić krajowi i swej partii w czasach, które coraz mniej są jej epoką. Prezydentem USA został Donald Trump, który lekceważy Europę i NATO. Unia Europejska musi sobie radzić z Brexitem i naporem nacjonalistów demontujących liberalną demokrację. W Turcji panuje Recep Tayyip Erdoğan, a w Rosji – Władimir Putin, który chce wypchnąć Amerykanów z Europy i rozciągnąć nad nią własny parasol.
Nie tylko w „starej”, liberalnej Europie decyzję Merkel przyjęto z ulgą. Po zwycięstwie Trumpa „New York Times” nazwał niemiecką kanclerz ostatnią opoką wolnego świata, a Barack Obama w czasie swej pożegnalnej wizyty w Berlinie subtelnie, ale wyraźnie nalegał, by nie rezygnowała, mówiąc, że gdyby był Niemcem, toby na nią głosował.
Oto szyderstwo historii. 70 lat temu brytyjskie i amerykańskie czołgi i samoloty zmiażdżyły w Niemczech zachodnich III Rzeszę. Potem pod amerykańskim parasolem atomowym i nadzorem mocarstw zreedukowani eksczłonkowie NSDAP czy Hitlerjugend gorliwie budowali liberalną demokrację, która okazała się na tyle stabilna i atrakcyjna, że niczym magnes przyciągnęła „braci i siostry” ze strefy radzieckiej. A teraz ta niemiecka demokracja, rządzona przez córkę „czerwonego pastora” z NRD, jest ostoją wolnego świata kruszącego się pod naporem nieliberalnej demokracji.
Za wielki kapelusz?
W kampaniach wyborczych zarówno narodowców, jak i lewicowych populistów Merkel jest ostatnio wrogiem numer jeden. W USA atakował ją Trump. W Grecji – tak Syriza, jak i Złoty Świt. U nas w ubiegłym roku PiS, a w Holandii Geert Wilders. Dziś w austriackiej kampanii prezydenckiej atakuje ją Norbert Hofer, a w Niemczech jest dyżurną tarczą strzelniczą Alternatywy dla Niemiec (AfD), która powtarza w modlitewnym młynku „Merkel musi odejść”.