Podczas październikowych obchodów 60. rocznicy Rewolucji 1956 r. premier Viktor Orbán oprócz oddania hołdu zabitym bohaterom, wygłosił kilka komentarzy dotyczących współczesności. „Zadaniem wszystkich ludzi kochających wolność jest powstrzymać Brukselę przed sowietyzacją oraz sprawić, aby przestała za nas decydować, z kim mamy żyć w naszym kraju” – powiedział. Ten obrońca wolności i krytyk centralizacji musiał przekrzykiwać tłum niezadowolonych budapeszteńczyków, którzy gwizdali i wołali: „Dyktator!”.
Mieszkańcy stolicy protestowali m.in. przeciwko wykorzystywaniu historii w rozgrywkach politycznych. Skandowano nazwisko Imrego Nagya, premiera, który w 1953 r. zainicjował reformatorski kurs, a potem ogłosił neutralność Węgier i wyjście z Układu Warszawskiego. W czasie rządowej kampanii promującej obchody nie wspominano o Nagyu, bo jako komunista nie pasował do wolnościowego zrywu. Na plakatach, które rozwieszono w całym mieście, można było za to zobaczyć młode twarze Pesti Srácok, czyli chłopców i dziewcząt, którzy 60 lat temu chwycili za broń.
– To była rewolucja skierowana przeciwko twardym komunistom, trochę liberalna, trochę socjalistyczna. Na pewno nie narodowa – mówi Géza Jeszenszky, pierwszy niekomunistyczny minister spraw zagranicznych Węgier, który jako 15-letni chłopak był świadkiem tamtych wydarzeń.
Punktem, który zaważył na wybuchu rewolucji, była niechęć komunistycznego betonu do rozliczeń ze stalinizmem. Tego domagała się wewnątrzpartyjna opozycja z Nagyem na czele. Tego chciały rady robotnicze, o tym pisali intelektualiści. Ale dla rządu Orbána ograniczanie rewolucji do pięknych powstańców jest wygodniejsze. – Orbán mówi o historii bez aktorów, bez wybitnych jednostek – zauważa Miklós Mitrovits, historyk i eseista.