„Cztery lata temu przewidziałem rosyjską inwazję na Ukrainę” – pisał w „Foreign Policy” Paul D. Miller, amerykański politolog i doradca George’a W. Busha i Baracka Obamy. „A oto moja następna prognoza […]: następne są kraje bałtyckie, i to one będą pierwszym i największym testem dla prezydenta elekta Donalda Trumpa”.
BBC w swoim quasi-dokumencie „World War Three: Inside the War Room” zadbało nawet o to, żeby nie trzeba było sobie tej inwazji za bardzo wyobrażać: w filmie widzimy, jak separatyści opanowują region razem z jego stolicą – Dyneburgiem, jak zabijają i poniżają łotewskich i zachodnich żołnierzy. Ściągają z fasad łotewskie i unijne flagi, na ich miejsce wieszają inne: rosyjską i łatgalską, ze skrzydlatym gryfem.
Bo te scenariusze są zawsze podobne: w Łatgalii, na rosyjskojęzycznym wschodzie Łotwy, pojawiają się rosyjscy agitatorzy, podburzają lokalną ludność przeciw władzy Rygi. A potem wszystko odbywa się według schematu ukraińskiego: rosyjskie zielone ludziki razem z lokalnymi aktywistami opanowują budynki w łatgalskich miastach, na szosach ustawiają blokady – i Łatgalska Republika Ludowa gotowa. NATO w tych scenariuszach długo nie ma pojęcia, jak zareagować: Rosja, teoretycznie, nie zaatakowała przecież Łotwy: zielone ludziki noszą mundury bez oznaczeń, a mundury takie, jak już kiedyś zauważył Władimir Putin, „można kupić w każdym sklepie z militariami”.
Generalnie – wyrok na Łotwę, zdaje się, już zapadł. Przynajmniej w wielu zachodnich mediach. O tym, że „Łotwa następna” pisze się coraz częściej.