Donald Trump najwyraźniej ma kłopoty z decyzją, czy chce być hotelarzem czy prezydentem USA. Nie widzi przeszkód, aby obie funkcje łączyć. Na zdumiewającej konferencji prasowej na 9 dni przed inauguracją pochwalił się światu, że jako jedyny na naszej planecie dałby radę jednocześnie zarządzać biznesem i Stanami Zjednoczonymi. Z dumą zakomunikował, że właśnie zrezygnował z transakcji na 2 mld dol., choć nie musiał. Po raz kolejny dyskredytował amerykańskie agencje wywiadu.
Obawy budzi i to, co wiemy o Donaldzie Trumpie, i to, czego o nim nie wiemy. Wiemy na przykład, że był zawsze niezmiernie z siebie zadowolony, a zwycięstwo w wyborach tylko to samouwielbienie spotęgowało. Niewiele wskazuje, aby to się zmieniło, skoro Trumpa nie interesują regularne informacje wywiadu, bo – jak powiedział – sam jest mądry („I don’t need it. I’m smart”). A wciąż na przykład nie wiemy, czy zamierza pracować dla Ameryki czy dla własnej fortuny. „Sprzedaj biznes, a nie prezydenturę, Panie Trump” – to tytuł komentarza redakcyjnego „New York Timesa”.
Nie rezygnując ze swych udziałów w biznesie, Trump ewidentnie gwałci konstytucję – do jego kieszeni będzie nieustannie płynąć strumień pieniędzy od obcych podmiotów, w tym rządów. Reklamuje się jako wirtuoz transakcji w świecie, który potrzebuje stabilnych relacji. Łamie przyjęte standardy i z nieskrywaną satysfakcją pokazuje przy każdej okazji środkowy palec tzw. politycznej poprawności. Zaprzysiężenie 20 stycznia nieprzewidywalnego narcyza o autorytarnych zapędach na stanowisko prezydenta USA skłania ku pytaniu, które jeszcze niedawno wydawało się rodem z science fiction: czy amerykańska demokracja jest zagrożona?