Dekret Donalda Trumpa o zakazie wjazdu dla imigrantów i uchodźców z siedmiu, głównie muzułmańskich państw wywołał burzę protestów w USA i na całym świecie, gdzie uznano, że sprowadza się do dyskryminacji religijnej. Już nazajutrz po jego ogłoszeniu został zaskarżony do sądów przez indywidualnych podróżnych z Iraku, Iranu, Syrii, Libii, Jemenu, Somalii i Sudanu, którzy mieli karty stałego pobytu albo inne dokumenty dowodzące bezzasadności niewpuszczenia ich do USA.
W tydzień potem sędzia sądu federalnego w Seattle w stanie Washington James Robart wydał tzw. tymczasowy nakaz wstrzymania wykonania dekretu (ang. TRO – temporary restraining order) na terenie całego kraju. W uzasadnieniu swej decyzji przypomniał, że nikt z obywateli wymienionych siedmiu krajów nie zabił nikogo w zamachach terrorystycznych w USA w ostatnich dziesięcioleciach, oraz zwrócił uwagę, że zakaz wjazdu posiadaczy ważnych wiz, m.in. studentów, naukowców i pracowników przyjeżdżających do Ameryki na kontrakty, godzi w interesy amerykańskiej gospodarki.
Biały Dom odwołał się do trzyosobowego federalnego sądu apelacyjnego, domagając się unieważnienia decyzji Robarta. Sąd wysłuchał argumentów obu stron. Radca prawny rządu wywodził, że sądy nie mają prawa do podważania dekretu prezydenta, gdyż został podyktowany względami bezpieczeństwa narodowego, a prezydent wie najlepiej, co krajowi zagraża. Zgodnie z przewidywaniami sąd wydał wyrok dla Trumpa niekorzystny, ale oczekuje się, że sprawa znajdzie epilog dopiero przed Sądem Najwyższym (SN). Zasiada tam na razie ośmioro sędziów, jeden wakat ma wypełnić dopiero co nominowany przez Trumpa sędzia Neil Gorsuch, więc gdyby SN zajął się prezydenckim dekretem przed jego zatwierdzeniem, może dojść do impasu – głosowania 4 do 4 – i wtedy prawomocne pozostanie orzeczenie sądu apelacyjnego.