Po tym jak Markowi Ruttemu i jego Partii Ludowej na rzecz Wolności i Demokracji (VVD) udało się pokonać depczącego mu od wielu tygodni po piętach Geerta Wildersa media okrzyknęły go zbawcą, który przechytrzył nacjonalistów i zatrzymał rosnącą w Europie i na świecie falę populizmu.
Mimo że ugrupowanie premiera straciło jedną trzecią miejsc w izbie niższej parlamentu, to pierwszą wiadomością, jaka poszła w świat, był news o tym, że antysystemowa, antyunijna i antyimigrancka Partia na rzecz Wolności (PVV) Wildersa została znokautowana.
Jak Rutte pokonał Wildersa?
Rutte rzeczywiście przyjął dobrą strategię, w której skorzystał z broni używanej przez samego Wildersa. Zaczął bowiem mówić jego językiem i stosować podobne chwyty. Kilka tygodni temu opublikował w kilku holenderskich gazetach list otwarty, w którym napisał, że jeśli ktoś nie chce przystosować się do warunków panujących w Holandii i nie jest zadowolony z tego, co kraj mu oferuje, niech lepiej wyjedzie, bo nikt w Holandii na siłę go nie trzyma.
Podobną determinacją wykazał się w ostatnim sporze z Turcją, kiedy nie wpuścił do kraju tureckiego ministra dyplomacji, który zamierzał w Holandii agitować za tureckim referendum konstytucyjnym, a minister ds. rodziny, która mimo próśb wjechała na teren Holandii drogą lądową, kazał odtransportować na niemiecką granicę. Nie ugiął się pod presją, oskarżeniami o nazizm i groźbami tureckich polityków, i przez kilka dni twardo powtarzał, że nie chce konfliktu, ale też musi chronić obywateli Holandii i nie może zgodzić się na podgrzewanie antyislamskiej atmosfery u siebie w kraju.
Swoją postawą wybił Wildersowi z rąk argumenty, częściowo przyciągnął z powrotem tych, którzy przeszli już na stronę populisty, a częściowo też zmobilizował tych, którzy wcześniej nie głosowali w ogóle, a teraz poczuli się zagrożeni.