Miała wybuchnąć wojna jądrowa, przez kilka tygodni serwisy informacyjne na wszystkich kontynentach straszyły napięciem na Półwyspie Koreańskim. Tymczasem rozeszło się po kościach, jakby na majówkę wyjechało także przywództwo polityczno-wojskowe obu Korei, Ameryki i Chin. Na szczęście jeszcze w pierwszych dniach maja nie padł żaden strzał, a strony zrezygnowały z eskalacji.
Robert Litwak, badający drogi rozprzestrzeniania się broni masowego rażenia i tzw. państwa zbójeckie (Korea Płn. jest zaliczana do ich czołówki), uznaje kryzys koreański za „kubański kryzys rakietowy w zwolnionym tempie”. Stawka i zagrożenia są podobnie najwyższe, więc nie ma miejsca na pochopne decyzje, zbyt łatwo uruchomić apokalipsę. Ale, jak mówił Litwak dziennikowi „New York Times”, zwolnione zazwyczaj tempo gwałtownie przyspieszyło, gdy rząd Donalda Trumpa dał wyraźnie do zrozumienia, że przestaje tolerować postępy programu zbrojeń Korei Płn.
Logikę postępowania Trumpa i jego rządu wykłada adm. Harry Harris, dowódca amerykańskich sił zbrojnych na Pacyfiku, Oceanie Indyjskim i w dużej części Azji: północnokoreańskiego satrapę Kim Dzong Una trzeba traktować poważnie. Jeśli Kim mówi, że zaatakuje Stany Zjednoczone i ich sojuszników – Koreę Płd., Japonię czy Australię, to trzeba być na atak przygotowanym. Sęk w tym – to pytanie o dokładny przebieg granicy oddzielającej fantazję od rzeczywistości – że północnokoreańska propaganda z kamienną miną telewizyjnych spikerów zapewnia, że wystarczą trzy bomby z jej arsenału, by zniszczyć całą planetę.
Wiosna Kimów
Wiosna sprzyja kryzysom na Półwyspie. Co roku, tradycyjnie w marcu i kwietniu, wojska Korei Płd.