Artykuł ukazał się w wydaniu internetowym dwumiesięcznika „Nowa Europa Wschodnia”.
Chociaż kwestia polityki zagranicznej zajęła we francuskiej kampanii prezydenckiej niewiele miejsca, dla porządku wspomnijmy o „planach” Emmanuela Macrona wobec Rosji i Syrii, która jest główną osią sporu.
W przeciwieństwie do pozostałych kandydatów opowiadał się za zacieśnieniem współpracy w ramach instytucji UE, aby osłabić agresywną politykę Rosji. Twierdził, że nie jest Putinowi nic winien, nie planuje zbliżenia francusko-rosyjskiego i obiecuje, że dzięki stanowczej postawie wobec prezydenta Rosji ten odniesie się do niego z szacunkiem. (Podobnie jak w wyborach amerykańskich, szacunek Putina stał się czymś w rodzaju świętego Graala). Mimo to Macron poparł zniesienie sankcji, w przypadku gdy Rosja wypełni Porozumienia Mińskie. Wspominał nawet o wznowieniu dialogu NATO-Rosja. W kwestii Syrii dostosowywał się do zmieniającej sytuacji. Najpierw twierdził, że należy usiąść przy stole ze wszystkimi stronami konfliktu, włącznie z Baszszarem al-Asadem, jednak gdy prezydenta Syrii oskarżono o użycie broni chemicznej, nawoływał do międzynarodowej interwencji zbrojnej w celu obalenia Asada.
Dla kontrastu Marine Le Pen postrzegała obydwie kwestie bardziej zerojedynkowo. W Syrii mamy wybór jedynie między dżihadystami a Asadem. Ten ostatni nie jest idealny, ale na pewno lepszy niż islamscy radykałowie. Ludność Krymu opowiedziała się za przyłączeniem do Rosji w legalnym referendum, zatem sankcje są bezzasadne. W interesie francuskiej gospodarki leży zniesienie antyrosyjskich sankcji i pogłębienie współpracy z Moskwą. Jej punkt widzenia można oczywiście złożyć na karb „rosyjskiego przekupstwa”.
Według BBC w 2014 r. Front Narodowy Le Pen otrzymał od First Czech Russian Bank pożyczkę w wysokości 11 mln euro. Ona sama wyraża swój podziw dla prezydenta Rosji i trzykrotnie spotkała się z nim osobiście. Ostatni raz miesiąc przed pierwszą turą wyborów. W czasie kampanii EU Observer donosił o kolejnych pożyczkach z Rosji, uzyskanych w 2016 r.
Problem w tym, że Marine Le Pen nie jest wyjątkiem. Nicolas Sarkozy został oskarżony o to, że w 2007 r. na swoją kampanię otrzymał 50 mln euro od Muammara Kadaffiego. Choć prokuratura potwierdziła postawione zarzuty, sprawa utknęła w miejscu. Europejskie media i organizacje pozarządowe wielokrotnie alarmowały o masowym podkupywaniu francuskich polityków przez ambasady Kataru, Zjednoczonych Emiratów Arabskich (ZEA) i Arabii Saudyjskiej. Z doniesień tych wyłania się obraz przerażający i można śmiało powiedzieć, że prowincjonalny nepotyzm i geszefty w polskich spółkach skarbu państwa są niczym wobec deprawacji elity francuskiej.
Hipermarket Auchan
Jeszcze w 2014 r. Francja była trzecim europejskim dostawcą towarów na rynek rosyjski, posiadając w nim 3,76 proc. udziałów. Eksportowała przede wszystkim części komputerowe, sprzęt mechaniczny, elektroniczny i transportowy, produkty chemiczne oraz perfumy i kosmetyki. Rosja była także trzecim krajem na świecie, w którym Francja lokowała swoje inwestycje zagraniczne. W 2013 r. transfer francuskiego kapitału do Rosji wyniósł 19 mld euro i dotyczył przede wszystkim sektorów: rolniczego, motoryzacyjnego, transportowego (gł. SAFRAN), finansowego (gł. Société Générale) i energetycznego (Total, ENGIE, EDF). Ze wszystkich hipermarketów działających w Rosji najwięcej posiada sieć Auchan. Odwetowe sankcje Kremla uderzyły przede wszystkim w rolnictwo, które w ciągu dwóch lat straciło 800 mln euro. Mimo to żadna z 1200 francuskich firm pracujących w Rosji nie wycofała się. Siedem tysięcy przedsiębiorstw nadal eksportuje swoje towary.
83 proc. importu z Rosji to oczywiście gaz i ropa naftowa, choć trzeba zaznaczyć, że Francja zapewniła sobie maksymalne bezpieczeństwo energetyczne, dywersyfikując dostawców. W latach 2012–2013 Rosja była dopiero trzecim importerem ropy, po Arabii Saudyjskiej i Kazachstanie, a i tak znajdowała się bardzo blisko Libii i Norwegii. Podobnie sprawa wyglądała z gazem. W 2013 r. 36,2 proc. błękitnego paliwa popłynęło z Norwegii, 17,9 proc. z Rosji, reszta natomiast z Algierii, Holandii i innych krajów. Dla rosyjskich studentów Francja stanowi – po Anglii i Stanach Zjednoczonych – trzecią destynację.
Zatem obydwa kraje prowadzą korzystne interesy, z których mimo sankcji wcale nie zrezygnowały, ale mogłyby również bez siebie żyć.
Francuskie Gung-ho
Kiedy w 2011 r. wybuchła Wiosna Arabska, Francja popełniała błąd za błędem. Najpierw udzieliła wsparcia prezydentowi Tunezji Ben Aliemu, potem prezydentowi Egiptu Hosni Mubarakowi, które cofnęła po masakrach na kairskim placu Tahrir. Zwrot nastąpił dopiero w przypadku Libii. Francja jako pierwsza uznała opozycyjną wobec Muammara Kaddafiego Narodową Radę Tymczasową oraz zainicjowała działania Rady Bezpieczeństwa ONZ, która zawiesiła członkowstwo Libii w Radzie Praw Człowieka, wezwała Międzynarodowy Trybunał Karny do wytoczenia procesu przeciwko Kaddafiemu i jego współpracownikom oraz wprowadziła zakaz lotów nad Libią. Francja, Katar i Arabia Saudyjska wysyłały szkoleniowców i uzbrojenie dla libijskich rebeliantów. Paryż był też najgorętszym zwolennikiem interwencji NATO, która spowodowała smierć Kaddafiego, co z kolei uruchomiło falę imigrantów do Europy (państwo Kaddafiego odgrywało rolę hamulca dla uchodźców, tak jak dziś Turcja). Libia do tej pory nie zdołała podnieść się z gruzów, pozostając państwem upadłym. Po polsku: teoretycznym.
Od 2012 r. Francja próbuje zastosować wobec Syrii ten sam scenariusz. Na forum ONZ podejmuje starania, aby zdelegitymizować reżim Asada, ale blokują ją Rosja i Chiny. Bardzo aktywnie wspiera syryjską opozycję, od dawna zdominowaną przez dżihadystów, co przyjmuje niekiedy groteskowe formy. W 2013 r. ówczesny szef dyplomacji Laurent Fabius odrzucił żądanie Amerykanów, aby na listę ugrupowań terrorystycznych wpisać al-Nusrę, powiązaną z al-Kaidą, ponieważ „wykonuje dobrą robotę”.
Kiedy w tym samym roku pojawiły się pierwsze doniesienia, że prezydent Asad mógł użyć broni chemicznej, François Hollande zaproponował rezolucję ONZ, autoryzującą użycie siły wobec Syrii dla ochrony ludności cywilnej. Wkrótce jednak rezolucję zastąpiła umowa Ławrow-Kerry, przewidująca międzynarodową kontrolę nad syryjską bronią chemiczną. Hollande został upokorzony, nie zaproszono go nawet do rozmów. Jednocześnie Francja podjęła interwencję zbrojną na Mali, jak również zaangażowała się w konflikt w Republice Środkowoafrykańskiej.
Dwa lata później, w odpowiedzi na ataki terrorystyczne we Francji, Hollande bez zgody parlamentu wysłał do Zatoki Perskiej lotniskowiec de Gaulle oraz wydał rozkaz nalotów na pozycję ISIS w Iraku i Syrii, czym wywołał opór sporej części konstytucjonalistów i opinii publicznej. Choć Francja stała się najaktywniej działającym członkiem Unii Europejskiej na Bliskim Wschodzie, co portal Fair Observer nazwał ironicznie „entuzjastyczną polityką Francji w Syrii” (France’s Gung-ho Policy in Syria), to nie udało jej się zmontować międzynarodowej koalicji. Różnice zdań wykluczyły sojusz tak z Rosją, jak z USA. Niemcy i Wielka Brytania także odmówiły współpracy. Nawet „Washington Post” czy „Guardian” określiły akcję zbrojną Paryża i jej bezwarunkowe żądanie, aby odsunąć Asada od władzy, „polityką jastrzębia”.
Stylowa kobieta
Okazało się bowiem, że postimperializm francuski goni własny ogon i powiela XX-wieczne błędy wszystkich mocarstw kolonialnych. Ryszard Kapuściński opisywał to zjawisko Wojciechowi Jagielskiemu w następujący sposób: „Niepodległość Afryki, która stawała się nieuchronna w latach 60., dla białych oficerów armii kolonialnych oznaczała groźbę utraty tych przywilejów, całego dorobku życia. (…) Typowali więc do awansów ludzi trzeciego rzutu, niezbyt lotnych, ale posłusznych. (…) Mobutów, Bokassów czy takich jak Amin. (…) Wiedzieli, że ci podopieczni nic nie umieją, nierzadko nawet pisać i czytać, i że będą swoich protektorów potrzebować. Wierzyli też, że ich byli podwładni pozostaną im po staremu posłuszni (…)”, na co Jagielski odpowiedział: „To, że biali oficerowie szykowali swych niedouczonych podopiecznych na dowódców armii niepodległych krajów Afryki, jest zrozumiałe. Nie tylko chcieli zapewnić sobie w ten sposób bezpieczne i dostatnie życie, ale przy okazji kompromitowali samą ideę wolności Afryki. Prezydentami niepodległych krajów zostawali jednak (…) w ogromnej większości wypadków wyrafinowani intelektualiści, wizjonerzy – Nkrumah w Ghanie, Kenyatta w Kenii, Obote w Ugandzie czy Senghor w Senegalu. (…) Zimnej wojnie swoje rządy zawdzięcza wielu tyranów na całym świecie – Mobutu w Kongu, Mengistu w Etiopii, wojskowi dyktatorzy w Ameryce Łacińskiej, Czerwoni Khmerzy w Kambodży (…)”.
Można zapytać: kucharz Idi Amin, okulista al-Asad czy pułkownik Kaddafi, jaka różnica, skoro schemat jest zawsze ten sam? Despota dochodzi do władzy dzięki pomocy Zachodu lub Wschodu, po czym zrywa się z łańcucha i robi swoje. Chodzi wyłącznie o to, aby „sukinsyn był naszym sukinsynem”. Historia przelotnych romansów Paryża z bliskowschodnimi dyktatorami XXI wieku jest bardzo dobrze znana. Związki Jacques’a Chiraca i Saddama Husajna, gdy w najlepsze kwitła współpraca gospodarcza między Irakiem i Francją. Ten sam Chirac w 2000 r. z radością witający Asada na stanowisku prezydenta. Podobnie Nicolas Sarkozy siedem lat później. Asad był fetowany w Pałacu Elizejskim jako obrońca bliskowschodnich chrześcijan, a jego żona Asma w 2010 r. wybrana przez francuski magazyn „Elle” „najbardziej stylową kobietą światowej polityki”. Do tego należy dodać kompleks wspólnych interesów Francji i Libii Kaddafiego.
Obecnie postępuje umacnianie wymiany handlowej i zacieśnianie sojuszu polityczno-wojskowego Francji z represyjnymi monarchiami Arabii Saudyjskiej, ZEA, Kataru i Omanu oraz półautorytarną monarchią Maroka i republiką Algierii. Jednocześnie ta sama Francja uzależnia proces pokojowy na Bliskim Wschodzie od usunięcia dyktatora i zbrodniarza al-Asada, którego sama pomogła hodować. I cyniczne należy stwierdzić, że ma ku temu racjonalne przesłanki, ale tym razem na drodze stanęła jej Rosja, bardziej zdeterminowana i bogatsza o libijską lekcję. Rosja nie pozwoli usunąć swojego sojusznika na Bliskim Wschodzie. Z równie racjonalnych i cynicznych pobudek.
Biedny Putin patrzy na stół
Od czasu, kiedy w następstwie inwazji na Irak i Afganistan, kryzysu gospodarczego 2008 i wzrostu potęgi Chin Stany Zjednoczone utraciły status hegemona, w stosunkach międzynarodowych nastąpiła tzw. bałkanizacja, czyli chaos, z którego wykluwa się nowy ład. Każdy organizm państwowy szuka w trwającym procesie zmian szansy na poprawę własnej pozycji. Władimir Putin udowodnia, że bez jego kraju uregulowanie spraw w Europie Wschodniej i na Bliskim Wschodzie nie jest możliwe, a tym samym nie jest możliwa stabilizacja architektury globalnej. Innymi słowy: informuje, że odejdzie od stołu negocjacyjnego (przychyli się do zażegnania chaosu i ustanowienia ładu) dopiero wtedy, gdy Rosja uzyska w nowym porządku należną jej pozycję.
Czy dzięki temu Putin chce odcisnąć swoje piętno na historii, utrzymać wewnętrzne poparcie społeczne czy połechtać postimperialny kompleks Rosjan, nie ma znaczenia. Ważne, że wie, jak negocjować pozycję Rosji w trakcie przemian. A jednocześnie nie wolno popełniać błędu, sądząc, że politykę rosyjską kształtują wyłącznie emocjonalne traumy i aspiracje. Za działaniami Kremla stoją żywotne interesy.
Rosja musi utrzymać Asada przy władzy oraz zachować bazę wojskową w syryjskim Tartus, gdyż bez tego nie ma mowy o: 1. utrzymaniu lub polepszeniu sytuacji, w której 95 proc. dostaw broni w Syrii pochodzi z Rosji i Białorusi, 2. utrzymaniu lub polepszeniu sytuacji, w której Rosja jest drugim po Stanach Zjednoczonych dostawcą broni do regionu MENA (Middle East and North Africa – Bliski Wschód i Afryka Północna), 3. zrealizowaniu projektów energetycznych Moskwy i Teheranu wartych 10 mld dol., 4. uzyskaniu dostępu do 50 mld ton syryjskiego gazu łupkowego oraz syryjskiej ropy naftowej, której jest najwięcej we wschodnim basenie Morza Śródziemnego (tzw. Morze Lewantyńskie), 5. ograniczeniu napływu dżihadystów z Bliskiego Wschodu na rosyjski Kaukaz, 6. najważniejsze: zapobiegnięciu własnej zgubie po tym, jak w 2009 r. Katar zaproponował budowę i sfinansowanie wartego 10 mld dol. gazociągu, biegnącego z Kataru, przez Arabię Saudyjską, Jordanie i Syrię, aż do Turcji.
W ten sposób Katar posiadający ogromne złoża gazu, ale uwięziony w Zatoce Perskiej przez silniejszą Arabię Saudyjską, przez co może wysyłać jedynie skroplony gaz na statkach, uzyskałby bezpośredni dostęp do rynków europejskich. Realizacja planów Kataru byłaby dla Rosji katastrofą, albowiem wysyła ona do krajów europejskich 70 proc. swojego gazu (30 proc. udziału w rynku gazowym UE). Dlatego w 2011 r. pod naciskiem Kremla Asad odmówił udziału w projekcie, ogłaszając rurociąg Irak-Iran-Syria. Jego budowy rzecz jasna nawet nie rozpoczęto.
Tak więc rosyjski postimperializm, tracąc prezydenta Asada i bazę wojskową w Tartus, zniknąłby z Bliskiego Wschodu. Tym samym naraziłby się na dramatyczne reperkusje ekonomiczne i oddał jedną z kluczowych kart przetargowych w rozgrywce toczonej przy geopolitycznym stole. Rosjanie wiedzą, że jeśli teraz, w okresie przemian, nie uda im się wynegocjować odpowiadającej ich aspiracjom pozycji, później będzie to bardzo trudne.
Biedny Hollande patrzy na stół
Również francuski postimperializm nie chce wstać od stołu bez niczego. Co więcej, jest wściekły na postimperializm rosyjski, ponieważ ten wszedł klinem w region MENA, który Francja uważa za tradycyjnie przynależną jej strefę wpływów, tak samo jak Rosja obszar postradziecki.
Wystarczy wspomnieć, że po I wojnie światowej Syria i Liban zostały oderwane od Turcji i włączone do francuskich kolonii. W październiku zeszłego roku doszło między Francją i Rosją do kryzysu dyplomatycznego. W ostatniej chwili Putin odwołał wizytę w Paryżu po tym, jak Hollande nazwał naloty na Aleppo „zbrodnią wojenną” i dał do zrozumienia, że nie wie, czy jest sens spotykać się z prezydentem Rosji.
Ale i w przypadku Francji mało istotne jest pytanie, czy „jastrzębią polityką” François Hollande chciał poprawić swoje katastrofalnie niskie notowania wśród rodaków, czy pokazać im, że nadal są silnym krajem, z którym trzeba się liczyć. Wszakże i za polityką Francji stoją konkretne interesy, a jej doktrynę obalania dyktatorów na rzecz demokratycznej opozycji można schować między bajki. Podobnie jak rosyjską opowieść o nieingerowaniu w wewnętrzne sprawy obcych państw. Tym bardziej że zbrodnie na syryjskich cywilach popełnia każda ze stron: siły rządowe wspierane przez Iran i Rosję, ISIS i cały konglomerat opozycji wspieranej przez Amerykanów, Francuzów, Katar, Arabię Saudyjską i ZEA.
Francja nie może sobie pozwolić na wyjście z regionu MENA ani zdominowanie go przez Iran i Rosję, gdyż zakończyłoby się to poważnym zatrzęsieniem jej gospodarki. W latach 2003–2012 Francja była trzecim inwestorem na Bliskim Wschodzie (6,2 proc. udziałów w rynku), a jej umowy handlowe warte są 60 mld dol. Najwięcej francuskiego kapitału zainwestowano w Arabii Saudyjskiej, Maroku i Katarze. 40 proc. importowanej do Francji energii pochodzi z krajów MENA. 50 proc. francuskiej produkcji zbrojnej (piąty największy eksporter broni na świecie) trafia w region MENA, głównie do Arabii Saudyjskiej, ZEA, Maroka i Kataru. Francja jest zresztą trzecim po Rosji dostawcą broni na rynkach MENA, a więc obydwa kraje stanowią dla siebie naturalną konkurencję. W 2009 r. w ZEA Francja rozlokowała swoją bazę wojskową. Służyć ma ona obronie krajów Zatoki Perskiej przed Iranem, a obecnie używana jest do nalotów na pozycje ISIS.
Trzeba również pamiętać o tym, że od momentu rozpoczęcia turbulencji na Bliskim Wschodzie notowania francuskich koncernów zbrojeniowych mają się wyśmienicie. Francuzi próbują też, tak jak Rosjanie, ograniczyć napływ islamskich terrorystów na swoje terytorium. Choć zamachy w obydwu państwach dowodzą, że jest to niemożliwe.
W XXI w. Paryż sporo zainwestował w swoją obecność na Bliskim Wschodzie, a w ostatnich latach najbardziej zbliżył się do Arabii Saudyjskiej, z którą dwa lata temu podpisał lukratywny kontrakt zbrojeniowy wart 12 mld dol. Ale to kosztuje. Francja musi pomóc bogatemu sojusznikowi przeciwstawić się blokowi Iran-Syria-Rosja oraz irańskiemu programowi jądrowemu, bowiem zagraża to arabskiej dominacji w regionie. Zresztą rosyjska koalicja może w ogóle zagrozić dominacji Zachodu na Bliskim Wschodzie, tym bardziej że Chińczycy wymuszają na Amerykanach skoncentrowanie sił na Azji i Pacyfiku.
Biedny Macron patrzy na stół
Emmanuel Macron mógł pleść w trakcie kampanii wyborczej, co mu ślina na język przyniosła, i kiwać się jak chorągiewka na wietrze, ale gdy teraz usiądzie ze swoimi generałami, doradcami, analitykami i szefami służb, zostanie ściągnięty na ziemię. Następnie wstanie od stołu w Pałacu Elizejskim i usiądzie przy stole geopolityki, gdzie mocno trzęsie, a pole manewru jest bardzo ograniczone. Chyba że zobaczy tam coś, czego nie widzą inni.
W przeciwnym razie pozostanie, jak było. Mistrale popłyną do kogoś innego, straty zanotują francuscy rolnicy, a pod płaszczykiem antyrosyjskiej retoryki trwać będą zwyczajne interesy, idące paralelnie z krwawym konfliktem, który Paryż i Moskwa prowadzą ze sobą cudzymi rękami.
Artykuł ukazał się w wydaniu internetowym dwumiesięcznika „Nowa Europa Wschodnia”.