Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Świat

Ameryka wraca do Europy

Trump przyjeżdża na szczyt NATO: sojusz zwiera szyki

Żołnierze amerykańscy w drodze na ćwiczenia w Polsce Żołnierze amerykańscy w drodze na ćwiczenia w Polsce Kacper Pempel/Reuters / Forum
Podczas najbliższego szczytu Sojuszu Północnoatlantyckiego prezydent USA po raz pierwszy zapyta nie o to, co Ameryka może zrobić dla Europy, ale co Europa może zrobić dla Ameryki.
Dowódca US Army w Europie gen. Frederick „Ben” HodgesKacper Pempel/Reuters/Forum Dowódca US Army w Europie gen. Frederick „Ben” Hodges

Małżeńska sprzeczka Ameryki i Europy nie została jeszcze zażegnana, ale obie strony uczyniły krok ku pojednaniu, czego dowodem ma być pierwsza europejska wizyta prezydenta Donalda Trumpa w związku ze szczytem NATO. Tutejsi członkowie Sojuszu stopniowo zwiększają wpłaty na rzecz wspólnego bezpieczeństwa – w 2016 r. o 3,8 proc. – a obrażony do niedawna Trump już nie mówi, że Sojusz jest przestarzały. Rozbieżności nie zniknęły, ale na szczycie Sojuszu w Brukseli Amerykanie i Europejczycy mają ustalić wspólny plan naprawy i zaprzestać wymiany inwektyw.

Niektórzy Europejczycy stają wręcz na głowie, by pokazać Amerykanom, jak bardzo się starają. Niezamożna Rumunia ogłosiła plan wydatków obronnych, który zrobił wrażenie zwłaszcza w uznawanej do tej pory za lidera Warszawie. Za niespełna 10 mld euro Bukareszt chce kupić i Patrioty, i wyrzutnie rakietowe ziemia-ziemia, i dodatkowe F-16, a nawet cztery nowoczesne okręty wojenne. Plan nijak nie spina się finansowo, ale ma być dowodem dobrej woli.

Lokalny wyścig zbrojeń wygrywają kraje nadbałtyckie, które na potęgę kupują używane i nowe wozy bojowe, działa samobieżne i pociski przeciwpancerne. Litwa i Łotwa wspólnie inwestują w nowoczesny norwesko-amerykański system obrony powietrznej. Jakby w nagrodę USA właśnie zadeklarowały, że wyślą do krajów nadbałtyckich własne Patrioty. Nawet Niemcy, napominane dość obcesowo przez Waszyngton, przyznają już oficjalnie, że ich sprzęt wojskowy jest w fatalnym stanie i dokupują nowe czołgi. Efekt Trumpa?

Stałe bazy 

Jesienią zeszłego roku nad przyszłością NATO zawisły czarne chmury. Zmierzający do prezydentury Trump wykrzykiwał na wiecach pod adresem Europy oskarżenia o żerowanie na amerykańskiej dobroduszności, nieuczciwą „jazdę na gapę”, wręcz oszustwo. Trump zarzucał sojusznikom, że „nie płacą”, wyliczał, że są winni Ameryce gigantyczne sumy. W tym samym czasie amerykańska brygada pancerna z Colorado zaczynała się pakować do Europy, a w Bawarii na rekordowo długą misję w Polsce szykował się 2. Regiment Kawalerii USA. Głośno zadawano sobie pytanie, czy Trump podtrzyma te decyzje Obamy, czy w przypływie wściekłości cofnie amerykańskie oddziały ze wschodniej flanki NATO i każe Europie bronić się samej?

Ponad dwa lata temu, tuż po rosyjskiej agresji na Krym, Barack Obama wysłał żołnierzy USA na wschodnią flankę NATO. W czerwcu 2016 r. w Warszawie ogłosił specjalny fundusz na zwiększenie obecności wojskowej w Europie. Rok później ten fundusz potroił. Nie chciał jednak rosyjskich oskarżeń o przesuwanie baz NATO na wschód, dlatego godził się na dodatkowe wojska jedynie na rotacyjnej zasadzie: co dziewięć miesięcy inna brygada pancerna miała płynąć do Europy. Amerykanie od nowa mieli się nauczyć przerzucać ciężki sprzęt przez Atlantyk, czego nie trenowali od zakończenia zimnej wojny.

Kiedy na początku stycznia w niemieckim porcie Bremerhaven wylądowały pierwsze amerykańskie czołgi, przejęcie władzy przez Trumpa było kwestią tygodni. Brygada pancerna dotarła do Polski tuż przed zaprzysiężeniem nowego prezydenta i w chwili największych obaw o politykę obronną Ameryki. Wtedy sytuację uratowali wojskowi. Wysłany do Europy gen. Curtis Scaparrotti już w kwietniu 2016 r. mówił, że po stronie NATO sił musi być więcej i muszą być w stałej gotowości. Wbrew Obamie oceniał, że rotacyjna obecność wojsk jest mniej skuteczna i kosztuje więcej niż stałe bazy. Każdą wysłaną jednostkę trzeba liczyć razy trzy: jedna jest na misji, druga się szkoli, a trzecia odpoczywa. Nie wahał się nawet apelować o przywrócenie lotniskowca do składu VI Floty na Morzu Śródziemnym.

Morskiego marzenia nie zrealizował, ale to właśnie wtedy – w połowie zeszłego roku – podlegli mu dowódcy amerykańscy w Europie zaczęli mówić o wojskach co prawda rotacyjnych, ale na zasadzie heel to toe, czyli bez dnia przerwy między rotacjami. Kiedy tylko pojawiła się szansa, Scaparrotti potrafił przekonać do tego pomysłu najbardziej wpływowych wojskowych w otoczeniu Trumpa.

Zmiana frontu najpierw dokonała się w Azji. Jeszcze w sierpniu 2016 r. Trump krzyczał na wiecu w stanie Iowa: „Czy wiecie, że mamy taki traktat z Japonią, że jeśli ich ktoś zaatakuje, to my musimy użyć całej naszej siły. A gdy nas ktoś zaatakuje, oni nie muszą robić nic!”. Kiedy podpowiedziano mu, że Japonia pokrywa 50 proc. kosztów bazowania amerykańskich wojsk, zapytał bezceremonialnie: a czemu nie 100 proc.? Po kolejnych północnokoreańskich próbach rakietowych Trump – już jako prezydent – dostrzegł, że porażki na niwie krajowej polityki może zrekompensować na świecie. Oświadczył, że albo z Chinami, albo na własną rękę rozprawi się z atomowymi ambicjami Kim Dżong Una. Koreańczykom z Południa wysłał najnowszy system obrony antyrakietowej, a do Japonii dodatkowe okręty. Przy czym nie kazał im płacić nawet dolara.

Miesiąc później Trump pokazał jednocześnie Rosji i Chinom, że nie zawaha się przejść od gróźb do czynów. Przy kolacji z chińskim przywódcą poinformował go, że właśnie w stronę Syrii leci 59 pocisków Tomahawk wycelowanych w bazę, z której startować miały samoloty do ataku chemicznego przeciw syryjskim cywilom. Czerwona linia nakreślona przez Obamę doczekała się obrońcy i trzeba przyznać, że najzagorzalsi krytycy Trumpa w Europie dostrzegli w nim wtedy bojownika o wartości Zachodu. Kilka dni później spotkanie szefa dyplomacji USA w Moskwie przebiegło w lodowatej atmosferze, a sam Trump ocenił, że relacje z Rosją znalazły się w najgorszym punkcie współczesnej historii. Wojsk ze wschodniej flanki NATO nie odwołał i demonstracyjnie wysłał na ćwiczenia do Europy Wschodniej najnowocześniejsze samoloty bojowe F-35.

Rozliczeniowa wobec NATO retoryka Trumpa nie odeszła całkiem w zapomnienie. Europa zareagowała oburzeniem na prasowy wywiad prezydenta USA, w którym powtórzył, że NATO jest przestarzałe, a Unia zdominowana przez Niemcy. Wysłany w lutym z pierwszą dyplomatyczną misją do Europy sekretarz obrony Jim Mattis postawił ultimatum: albo nowy plan zwiększania wydatków, albo konsekwencje. Postawiła mu się Angela Merkel – Niemcy pozostaną przy swoim, 10-letnim planie wzmacniania armii. Po marcowym spotkaniu z niemiecką kanclerz Trump napisał na Twitterze, że „Niemcy są winne NATO olbrzymie sumy pieniędzy, a Stanom Zjednoczonym muszą płacić więcej za potężną i bardzo kosztowną obronę”. Europejska prasa szybko ustaliła, że Trumpowi miało chodzić o 375 mld dol. – kwotę tak absurdalną, że nikt poważnie jej nie potraktował. Zwłaszcza że im więcej upływało czasu, tym częściej wezwania do zapłaty przeplatały się z deklaracjami Waszyngtonu o pełnym wsparciu dla NATO.

Chodzi nie tylko o słowa. Ekipa Trumpa odmroziła plan budowy baz sprzętu dla jednostek US Army na wschodniej flance. Takie magazyny nadal istnieją w Europie Zachodniej jako dziedzictwo zimnej wojny. Są jednak mało przydatne dla potrzeb obrony terenu leżącego tysiąc i więcej kilometrów na wschód od nich. Jeszcze za prezydentury Obamy i poprzedniego rządu w Polsce amerykańskie misje wojskowe rozpoznawały potencjalne rejony lokalizacji takiej bazy: Skwierzyna, Drawsko Pomorskie, Żagań, nawet Ciechanów. Ale po 2015 r. o sprawie zrobiło się ciszej, a dowódca US Army w Europie gen. Frederick „Ben” Hodges mówił nawet, że baz nie będzie, bo teraz jest inny pomysł – aby rotacyjna brygada przywoziła za każdym razem własny sprzęt. Na wątpliwości Obamy co do przenoszenia baz na wschód nałożył się zły wizerunek nowego polskiego rządu, który zaczął wojnę z Trybunałem Konstytucyjnym, co ówczesnej administracji w Waszyngtonie bardzo się nie podobało.

Generał Hodges wrócił jednak do Polski, tym razem już tylko w jedno miejsce – do Powidza. „Tu będzie główny punkt przerzutowy dla naszych sił na wschodniej flance” – tak ogłosił finansowaną przez wszystkich sojuszników budowę magazynu uzbrojenia dla pancernej brygady. W razie kryzysu wprost z USA największymi samolotami transportowymi przyleci tu ponad cztery tysiące żołnierzy, a czołgi, bojowe wozy piechoty, transportery opancerzone, ciężarówki i inny sprzęt będzie już na nich czekał. W ten sposób Polska stanie się dla USA tak samo ważna jak Niemcy zachodnie w czasie zimnej wojny, choć stacjonujące u nas siły będą mniejsze.

Ekspansja NATO 

Z końcem kwietnia ogłoszono, że europejskie, ekspedycyjne dowództwo dywizji sił lądowych USA przenosi się z Niemiec do Poznania. Sztab liczący około setki żołnierzy i oficerów ma koordynować działania amerykańskich jednostek od Estonii po Bułgarię. W razie potrzeby weźmie pod swoją komendę również żołnierzy przerzucanych do Powidza. Amerykanie twierdzą, że będąc bliżej miejsca potencjalnych operacji bojowych – a nie w odległym o 800 km niemieckim Baumholder – są w stanie szybciej reagować, lepiej współdziałać z miejscowymi decydentami politycznymi.

To niezmiernie ważne, bo w czasie kryzysu – a Putin udowodnił, że potrafi działać z zaskoczenia – na zwołanie Rady Północnoatlantyckiej przed oddaniem pierwszego strzału prawdopodobnie nie będzie czasu. Również aby skrócić czas reakcji, wielonarodowe bataliony sojuszniczych wojsk po prostu wcielono do krajowych brygad. Mało kto zdaje sobie z tego sprawę, ale amerykański dowódca grupy batalionowej w Orzyszu, z Brytyjczykami i Rumunami, jest podwładnym polskiego generała.

Nic nie ma jednak za darmo. Poza naciskiem na większe wydatki wojskowe Amerykanie żądają od NATO konkretnej pomocy. Sekretarz Mattis widzi dla NATO rolę w Afganistanie, który trzy lata po wycofaniu Amerykanów znów pogrąża się w chaosie. Cywile – i coraz częściej wojskowi NATO – ginący w kolejnych zamachach są wyrzutem sumienia Pentagonu, który można uśmierzyć, wzmacniając tamtejszy kontyngent NATO. Mattis pyta o dodatkowe oddziały w Białym Domu, pyta też w Europie, na początek – pięć tysięcy wojska. Jeśli formalnie poprosi o wsparcie NATO na majowym szczycie, można przewidywać, że znaczną część kontyngentu wystawią kraje wschodniej flanki, w tym oczywiście Polska.

Trudniej będzie na Bliskim Wschodzie, gdzie sami Amerykanie nie mają nowego planu walki z tzw. Państwem Islamskim czy pomysłu, jak zażegnać wojnę domową w Syrii bez wywoływania światowej z Rosją. Poszczególne kraje Sojuszu są nieformalnie sondowane, jak bardzo jeszcze mogą zaangażować się na Bliskim Wschodzie ponad to, co już robią. Na odpowiedź Francji trzeba poczekać do czerwcowych wyborów parlamentarnych, podobnie będzie z Niemcami, którzy będą głosować w październiku. W przypadku Polski może to przybrać postać misji uderzeniowej, a nie jak do tej pory rozpoznawczej, czyli naszych F-16 stacjonujących w Kuwejcie. Takie sygnały wysyłał już i szef dyplomacji, i Antoni Macierewicz.

Minister obrony, oskarżany w kraju o najcięższe przewiny wobec wojska, u Amerykanów ma lepsze notowania. Nie tylko całkowicie otworzył Polskę dla amerykańskich wojsk i dowódców, gwarantując im niemal eksterytorialny status, ale jest w gronie prymusów, gdy chodzi o kontrybucje na rzecz NATO. Warszawa wydaje 2 proc. PKB na obronność, jedną czwartą z tego inwestuje w nowy sprzęt, a niedawno ogłosiła plan podwojenia budżetu obronnego do 2030 r.

To odległa perspektywa, ale znacznie szybciej 10 mld dol. może trafić do amerykańskich firm zbrojeniowych, jeśli Polska zrealizuje zapowiedzi zakupu drogich rakietowych systemów uzbrojenia z USA. Niedawna seria spotkań i wzajemnych wizyt może świadczyć o rosnącej wadze Polski dla administracji Trumpa. Kulminacją ma być zapowiadane przez polskich oficjeli na lato spotkanie prezydentów. Na szczycie w Brukseli sekretarz obrony USA raczej nie będzie już unikał spotkania z polskim ministrem.

Sam szczyt NATO może się okazać demonstracyjnym pokazem jedności, a nie jak się do niedawna obawiano, okazją do trzaśnięcia drzwiami i wyjścia Amerykanów z Europy. Kluczowa może okazać się wspólna deklaracja przyspieszenia wydatków obronnych, na czym bardzo zależy Trumpowi. Obie strony zapewne wyjadą z Brukseli zadowolone, ale powinny pozostać czujne, bo wściekli pozostaną naturalnie Rosjanie.

Amerykański prezydent, który miał robić z nimi reset, w którego otoczeniu mieli przychylnych sobie ludzi, który dystansował się od Obamy, teraz pozwala na takie rzeczy! „Amerykańskie czołgi jeszcze nigdy nie były tak blisko Moskwy” – grzmiała tuba Kremla, portal Sputnik, gdy pierwsze z nich w ramach rotacyjnej brygady pancernej dotarły do Estonii. Za kilka miesięcy siły pancerne NATO i Rosji mogą się zbliżyć na odległość kilkudziesięciu kilometrów. We wrześniu odbędą się zapowiadane jako bezprecedensowe pod względem rozmachu ćwiczenia Zapad-17, które mają być symboliczną odpowiedzą na „ekspansję NATO”. W tym samym miesiącu wojska NATO będą wracać z największych własnych manewrów w Rumunii i nad Morzem Czarnym, a żołnierze rozmieszczonych w Polsce oddziałów USA będą już myśleć o powrocie do macierzystych baz. Doskonały moment na jakąś niespodziankę.

***

Autor jest analitykiem POLITYKI INSIGHT.

Polityka 21.2017 (3111) z dnia 23.05.2017; Świat; s. 50
Oryginalny tytuł tekstu: "Ameryka wraca do Europy"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną