Artykuł w wersji audio
Premier Beata Szydło rozgrzała atmosferę do czerwoności. W Sejmie, broniąc ministra obrony Antoniego Macierewicza, przypisała mu cechy niemal Jezusowe, jednocześnie atakując diabła, czyli szeroko pojętą Brukselę – za to, co robi w sprawie kryzysu migracyjnego. „Dokąd zmierzasz Europo?! Powstań z kolan i obudź się z letargu, bo w przeciwnym razie codziennie będziesz opłakiwała swoje dzieci”. Nawiązała w ten sposób do zamachu w Manchesterze, w którym 22 maja zginęły 22 osoby, w tym wiele dzieci.
1.
Wypowiedzi pani premier są tak skonstruowane, aby rozwibrować emocje po obu stronach podziału politycznego. Wyprowadzając z równowagi opozycję, Szydło punktuje ją jako nieodpowiedzialną, bez końca zmieniającą zdanie – tak jak Grzegorz Schetyna w sprawie migrantów.
Po swojej stronie premier realizuje politykę zohydzania Unii. Szydło i wielu jej kolegów z partii przekonują, że otwierając się na migrantów z Bliskiego Wschodu, Unia popełniła śmiertelny błąd, bo jednocześnie wpuściła terrorystów. Używa przy tym zamiennie terminów „terrorysta”, „imigrant”, „muzułmanin” i „uchodźca”. Te słowa mają wzbudzić najprostszą emocję, czyli strach. Stąd jednym z największych osiągnięć PiS jest zmiana opinii Polaków o uchodźcach. Jeszcze na początku 2015 r. niemal 75 proc. z nas było za ich przyjmowaniem. Dziś proporcje się odwróciły. Ten sam plan zmiany poglądów Polaków PiS realizuje w stosunku do Unii.
Rozgrywany na takim poziomie spór o terrorystów, migrantów i Unię służy sprawowaniu władzy w kraju. Łatwo tu jednak zgubić prawdziwą wagę kryzysu. Po katastrofalnym 2015 r., gdy do Europy przybyło ponad milion migrantów, głównie z Bliskiego Wschodu, następny rok był spokojniejszy – ok. 350 tys. Ale obecny znów zapowiada się kryzysowo, szczególnie na Morzu Śródziemnym. Nie tylko z powodu kolejnych setek tysięcy migrantów, ale również dlatego, że przybywając tu, ujawniają oni coraz głębsze podziały w samej Unii. Polski rząd i wtórująca mu opozycja uważają, że to nie nasz kłopot. – A na przykład możliwy rozpad strefy Schengen to już byłby wasz kłopot? – pyta zachodni urzędnik zajmujący się migracją w Komisji Europejskiej.
2.
Kryzys migracyjny do nas wraca. Tylko w ciągu trzech pierwszych miesięcy tego roku do Europy dotarło ponad 30 tys. migrantów, 80 proc. z nich do Włoch, twierdzi współpracująca z ONZ Międzynarodowa Organizacja ds. Migracji (IOM). W każdym kolejnym miesiącu przybywało ich więcej niż w trzech pierwszych miesiącach najgorszego dotychczas 2015 r. Obecna tendencja jest i tak niedoszacowana, bo w tym roku – inaczej niż dwa lata temu – większość migrantów przybędzie do Europy przez Morze Śródziemne, więc ich liczba skokowo wzrośnie, gdy letnie miesiące przyniosą poprawę pogody i spokojne morze.
I w końcu ta tegoroczna migracja będzie przede wszystkim ekonomiczna, bo w podróż z Afryki szykują się głównie mieszkańcy Nigerii, Gwinei czy Wybrzeża Kości Słoniowej, a także Bangladeszu i Pakistanu. O ile więc sprzeciw Europejczyków wobec przyjezdnych w 2015 r. był tonowany przez powód ich przybycia – wojnę domową w Syrii i Iraku, o tyle w tym roku może już zabraknąć zrozumienia.
Europejski reżim prawny w tej sprawie opiera się na dwóch, nijak już niepasujących do współczesności, dokumentach: konwencji genewskiej z 1951 r. i tzw. regulacjach dublińskich. Konwencja określa status uchodźcy i w kluczowym 33. artykule zabrania ich zawracania (nie można również zawracać łodzi z migrantami). Powstała w czasach, gdy uchodźcy zdarzali się incydentalnie. W obliczu masowych migracji wymogi konwencji paraliżują państwo docelowe, które jest zobowiązane do przyjęcia każdego wniosku.
Drugi dokument, choć zaledwie sprzed 10 lat, okazał się jeszcze bardziej niedzisiejszy. Według regulacji dublińskich do rozpatrzenia wniosku o azyl zobowiązany jest pierwszy kraj Unii, do którego trafi potencjalny uchodźca. W praktyce niewspółmiernie obciąża to kraje południa Europy, a szczególnie Grecję i Włochy – trzymając się prawa, wszyscy migranci, którzy przedarli się do kolejnych krajów, powinni być cofani do kraju wejścia.
3.
Stąd szybko pojawił się pomysł tymczasowego systemu relokacji migrantów z tych dwóch państw, co de facto zawiesza działanie regulacji dublińskich. Chodzi o rozdzielenie ich pomiędzy kraje Unii – proporcjonalnie do PKB i liczby ludności. We wrześniu 2015 r. rząd Ewy Kopacz zgodził się, aby z puli prawie 120 tys. do Polski trafiło nieco ponad 6 tys. migrantów, później ta liczba jeszcze nieco wzrosła. I choć PiS już w kampanii przed wyborami silnie grał na antyimigranckich emocjach, po przejęciu władzy nie odrzucił zasad relokacji. Dziś polski rząd sprzeciwia się przyjęciu nawet jednego migranta w ramach tego systemu i twierdzi ustami szefa MSW Mariusza Błaszczaka, że cały problem został sztucznie wywołany przez brukselskie elity. I to one powinny ponieść tego konsekwencje.
Mówienie jednak o tym, że brukselskie elity wywołały kryzys migracyjny, jest nadużyciem. Powodem jego pierwszej kulminacji był rozpad kilku bliskowschodnich i północnoafrykańskich państw. W 2011 r., po śmierci Muammara Kadafiego, zniknęło de facto państwo libijskie, otwierając drogę do Europy (przez Morze Śródziemne) ekonomicznym uciekinierom z Afryki Subsaharyjskiej. Skumulowanie tych wielkich kryzysów wygnało do Europy w ciągu ostatnich dwóch lat już ponad 1,6 mln ludzi.
To więc, co nazywamy „kryzysem migracyjnym”, było też kryzysem Unii jako takiej. Takie kraje, jak Austria, Węgry czy Bułgaria, w warunkach „wędrówki ludów”, zaczęły prowadzić własną, nieskoordynowaną z Brukselą, politykę migracyjną.
4.
Kluczowym momentem kryzysu była decyzja Angeli Merkel o „zaproszeniu wszystkich migrantów do Niemiec”, po której do naszych zachodnich sąsiadów tylko do końca 2015 r. dotarło między 800 tys. a 1 mln migrantów, nierzadko świadomie dostarczanych na niemiecką granicę przez inne kraje Unii. Stąd stanowisko Węgier, Słowacji i Polski, że cały kryzys to wina Berlina, bez tego „zaproszenia” do niczego by nie doszło. Dlatego – wywodzą dalej przeciwnicy Merkel – „to nie nasza sprawa”, „problem migrantów nas nie dotyczy”.
W sierpniu 2015 r. Merkel jednak nie zapraszała wszystkich, tylko zadeklarowała, że Niemcy rozpatrzą (!) pochodzące od Syryjczyków wnioski o przyznanie statusu uchodźcy. Bez względu na to, którędy ten Syryjczyk trafił do Unii. Było to jawne złamanie regulacji dublińskich, ale też podjęte w sytuacji ekstraordynaryjnej, która wówczas polegała m.in. na tym, że niemal 100 tys. migrantów ugrzęzło na Węgrzech, bez szans na azyl, a drugie tyle przemierzało właśnie Bałkany.
Decyzję Merkel trudno więc uznać – za polską premier – za „utopijne i niekontrolowane otwarcie granic”, skoro mowa o ludziach, którzy już byli wewnątrz Unii, i o pomocy dla przeciążonych Włoch, Grecji i Węgier. Trudno też mówić o przemyślanej polityce – kanclerz musiała wiedzieć, jakie – wobec tego kosztownego gestu – polityczne konsekwencje mogą ją czekać w samych Niemczech, co się zresztą później ziściło w formie spadających sondaży. Szybko zaczęła się więc polityczna kalkulacja. Stąd pomysł relokacji migrantów. Co prawda nie chodziło już o tych, którzy dotarli do Niemiec, ale o ok. 160 tys. migrantów we Włoszech i Grecji, niemieccy wyborcy mieli dostać sygnał: nie tylko ich kraj ponosi koszty tego kryzysu, to jest problem całej Unii.
5.
Warszawa, krytykując program relokacji, używa argumentów, z którymi trudno się nie zgodzić. Umowa z września 2015 r. jest wątpliwa prawnie, m.in. dlatego, że na Radzie Unii została przyjęta kwalifikowaną większością głosów, ale nie – jak to miało miejsce w przypadkach podobnej wagi – jednomyślnie. Poza tym decyzja została podjęta bez obowiązkowej w takich sprawach konsultacji z europarlamentem. Jej legalność jest zresztą przedmiotem skargi złożonej do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości przez Słowację.
Polski rząd ma też sporo racji, krytykując praktyczny wymiar tej umowy. Bo prawdopodobnie jedynym sposobem, aby zatrzymać w Polsce relokowanych, byłoby ograniczenie im swobody poruszania się, tak jak to robią obecnie Węgrzy. Pytanie, czy jesteśmy gotowi na „polskie obozy”?
Ale z politycznego punktu widzenia może warto było wykonać ten gest. – Przyjąć kilkuset migrantów, a potem przyznać, że samowolnie wyjechali do Niemiec – mówi prof. Ireneusz Karolewski, politolog z Centrum Studiów Niemieckich i Europejskich im. Willy’ego Brandta. – Szczególnie że do programu relokacji zarejestrowało się ostatecznie zaledwie 35 tys. osób, trzy razy mniej, niż sądziła Bruksela (pozostali rozpłynęli się już w Europie). Mogliśmy zaryzykować, trudno byłoby się teraz czepiać polskiego rządu.
A czepia się nas Komisja Europejska. Na początku maja Dimitris Awrampulos, komisarz ds. migracji i spraw wewnętrznych, ostrzegł, że jeśli w ciągu miesiąca Polska i Węgry nie zaczną przyjmować migrantów w ramach relokacji, to KE rozpocznie procedurę o naruszenie prawa unijnego, na końcu której (bardzo odległej czasowo i formalnie) obie stolice mogą otrzymać wysokie kary finansowe. Znacznie groźniejszy może się okazać odwet za migrantów w postaci niekorzystnego dla nas nowego unijnego budżetu, który będzie obowiązywał po 2020 r. Wiceszef polskiego MSZ Konrad Szymański zapowiedział już, że w takim przypadku Polska zablokuje cały budżet.
Wobec fiaska obecnego, tymczasowego systemu relokacji, na początku maja przewodnicząca w tym półroczu pracom UE Malta zaproponowała trwały system dzielenia się migrantami. Zakłada on m.in. trzy stopnie natężenia migracji, przy czym każdy wiązałby się z innymi instrumentami – dopiero drugi stopień uruchamiałby dobrowolny mechanizm relokacji, a trzeci wymuszałby już jego stosowanie. Maltańska propozycja automatycznych zachęt i kar szczególnie spodobała się w Berlinie. Za każdego nieprzyjętego migranta poniżej kwoty państwo musiałoby płacić 60 tys. euro przez pięć lat. Natomiast za przyjęcie migranta ponad kwotę kraj otrzymywałby takie same pieniądze z funduszu celowego.
To jednak daleka perspektywa. Na razie Komisja popiera jak najszybsze deportacje do krajów pochodzenia. Tu rezultaty są słabe. Według IMO spośród ok. 1 mln aplikantów, których wnioski zostały odrzucone w 2015 i 2016 r., do swoich krajów nie wróciła nawet połowa. Problemem jest przede wszystkim brak partnera po drugiej stronie – np. kraje subsaharyjskie robią, co mogą, aby nikogo nie przyjmować z powrotem, często chodzi o ludzi bez domu i majątku, bo sprzedali wszystko, aby mieć na podróż. Ale też wielu z nakazem deportacji już dawno gdzieś zaginęło w Europie, bo nikt – poza Węgrami – nie trzymał ich pod kluczem.
Za wzór współpracy z zewnętrznym partnerem służy podpisana w marcu 2016 r. umowa z Turcją. Przewiduje ona, że w zamian za 6 mld euro, zniesienie wiz i wznowienie rozmów akcesyjnych Turcja zrobi wszystko, aby powstrzymać migrantów z Bliskiego Wschodu na drodze do Europy. Przy czym przyjmie z powrotem każdego nielegalnego migranta, który dotarł do Unii z Turcji, a w zamian Unia przyjmie taką samą liczbę uchodźców bezpośrednio z Turcji.
Turcy sumiennie podchodzą do kontroli wybrzeża, czego efektem jest dramatyczny spadek docierających tą drogą do Europy – z kilku tysięcy dziennie do około stu tygodniowo. Gorzej z unijną stroną zobowiązań. O ile pieniądze płyną do Turcji, o tyle sprawa zniesienia wiz dla Turków jest niezałatwiona i raczej nie będzie, bo Ankara musiałaby zmienić m.in. swoją ustawę antyterrorystyczną, czego nie zrobi. Po kontrowersyjnym referendum konstytucyjnym i zapowiedzi kolejnego, tym razem w sprawie przywrócenia kary śmierci, szanse na wznowienie rozmów akcesyjnych są bliskie zera. Rząd turecki grozi więc raz po raz zerwaniem umowy (kolejny nieprzekraczalny termin to połowa czerwca) i otwarciem granic, co ma spowodować większy kryzys niż w 2015 r.
6.
Mimo ostrego tonu karta przetargowa Turcji jednak wyraźnie osłabła. Wciąż na jej terytorium przebywa ok. 2,5 mln migrantów, głównie z Syrii i Iraku. Wielu z nich ułożyło już sobie jednak życie (Ankara masowo przyznaje im obywatelstwa). Według Czerwonego Półksiężyca prawie połowa z nich i tak nie wybrałaby się na Zachód, bo liczy na nieodległy powrót do ojczyzny. Poza tym, odkąd uspokoiła się sytuacja w Syrii, migrantów w Turcji w zasadzie nie przybywa.
Model turecki próbują na własną rękę z innymi państwami wdrażać Włosi, najbardziej dziś obciążeni migracją. Rzym obawia się nieuchronnej już klęski głodu w Afryce Subsaharyjskiej tego lata, która z pewnością popchnie tysiące ludzi na północ. Dogadał się więc z uznawanym międzynarodowo rządem libijskim (który nie kontroluje nawet całej stolicy kraju) i pomaga zakładać oraz finansować obozy w Libii, w których teoretycznie będzie można wstępnie rozpatrywać wnioski. O podobnych obozach myśli teraz Unia. Jednocześnie UNHCR alarmuje, że w istniejących już obozach panują fatalne warunki, a pieniądze na ich prowadzenie trafiają do przemytników ludzi, którzy kupują za nie kolejne łodzie.
Wielu ekspertów, z którymi rozmawialiśmy, jest podobnego zdania – takie bilateralne umowy Unii z krajami sąsiadującymi to na dłuższą metę jedyne rozwiązanie problemu migrantów. Przy czym jest to diabelski dylemat. Albo chowamy nasze europejskie wartości do szuflady, dogadujemy się z autokratami pokroju Erdoğana i jego rękami powstrzymujemy napływ migrantów do Europy, albo w polityce zagranicznej kierujemy się najwyższymi standardami i szykujemy się na 8 może 10 mln migrantów, którzy – jak szacuje ONZ – w przeciągu najbliższej dekady podejmą próbę przedarcia się do Europy. Pomoc na miejscu, o czym tak dużo mówi polski rząd, to niebezpieczna iluzja. Większość badaczy migracji jest zgodnych, że podniesienie standardu życia w tzw. krajach źródłowych tylko zwiększy presję migracyjną na Europę, bo więcej osób będzie stać na taką podróż.
7.
Polska zdaje się być impregnowana na takie dyskusje jakby w przekonaniu, że jeśli zamknie się oczy, to problem zniknie. Rząd PiS, choć sam początkowo nie miał jednoznacznego stanowiska, pozbawił się pola manewru i jest niezdolny do podjęcia jakichkolwiek negocjacji w sprawie migrantów na forum unijnym. Do takiego stopnia naładował ten spór emocjami, że przy niezrozumiałym do końca wsparciu Platformy doprowadził do sytuacji zero-jedynkowej. Przyjęcie choćby jednego migranta zostałoby uznane za zbrodnię przeciwko narodowi polskiemu, bo przecież każdy z nich może być terrorystą. Pomijając już aspekty humanitarne – jeśli to można pominąć – jest to ogromny błąd polityczny. Nawet Viktor Orbán, który zamykał migrantów w kontenerach, nie zagonił się w taki róg.
Ale nawet gdyby Unia jakimś sposobem skłoniła Polskę („zaszantażowała”, według premier Szydło) do przyjęcia uchodźców, to ich przyjazd stanowiłby ogromne niebezpieczeństwo – dla nich samych. Atmosfera w Polsce nie sprzyja dziś „ciapatym” oraz „nosicielom pasożytów i pierwotniaków” (według słów samego Prezesa). Łatwo sobie wyobrazić pozornie błahy incydent z udziałem przyjezdnych, po którym sytuacja wymyka się spod kontroli i w świat idą migawki płonących ośrodków dla azylantów.
Co doprowadziło do tak radykalnie antyimigranckiego stanowiska ugrupowania nieustannie odwołującego się do chrześcijańskich wartości? Na pewno nośność takich poglądów w społeczeństwie. Polityczna atrakcyjność wizerunku „niezłomnych obrońców Polski i Polaków”. Wśród polityków PiS nie mniej ważne i poniekąd szczere wydaje się też przeświadczenie o związkach obecnej migracji z radykalnym islamem i terroryzmem. Ale jest ono z gruntu nieprawdziwe.
Spośród 17 dużych zamachów, przeprowadzonych przez islamistów w Europie w ciągu ostatnich trzech lat, tylko jeden (7 kwietnia tego roku w Sztokholmie) był dziełem człowieka, który przybył tu w trakcie kryzysu migracyjnego. Poza tym, gdyby rząd PiS rzeczywiście uważał, że islamscy terroryści stanowią zagrożenie dla Polski, to powinien niezwłocznie wystąpić z układu Schengen i zamknąć zachodnią granicę, bo niemal wszyscy dotychczasowi zamachowcy byli obywatelami jednego z krajów Europy Zachodniej.
A jednak PiS w pewien sposób ma rację: związek między migrantami z Bliskiego Wschodu i islamskimi terrorystami niewątpliwie istnieje – pierwsi wciąż uciekają przed drugimi.