Telewizyjne migawki z Caracas ukazujące starcia demonstrantów z siłami porządku wywołują wrażenie, że mamy do czynienia z jeszcze jednym protestem przeciwko jakiejś złej władzy lub decyzji, która nie podoba się obywatelom. Oto wściekli ludzie ustawiają barykady, ciskają kamieniami w policjantów, a z drugiej strony opancerzeni funkcjonariusze sił porządku wystrzeliwują pociski z gazami łzawiącymi w stronę demonstrantów. Huk, dym, wrzask. A co pod powierzchnią tych obrazów?
Zwyczajne dyktatury, szczególnie w Ameryce Łacińskiej, ustanawiano zazwyczaj w drodze zamachu stanu – wyjątki są naprawdę nieliczne. Zamachom stanu towarzyszyły obrazy czołgów i oddziałów wojsk na ulicach, chmur dymu, czasem samolotów siejących postrach, no i generałów przed kamerami telewizyjnymi (od kiedy istnieje telewizja). Prezydent Wenezueli Nicolas Maduro działa inaczej.
Nie wyprowadził (przynajmniej do tej pory) wojska, żeby zmiażdżyć oponentów, rozstrzelać ich i „znikać” bez śladu, jak to robili dawniej dyktatorzy w regionie. Maduro ogłosił... nowe wybory.
To wybory do konstytuanty, która ma uchwalić nową konstytucję, a nowa konstytucja uczynić Wenezuelę – jak twierdzi Maduro – jeszcze bardziej demokratyczną i sprawiedliwą. Ot, część „procesu naprawczego” państwa. Dzięki temu może Maduro głosić, że jest ofiarą eksplozji zła i nienawiści ze strony wrogów narodu i ojczyzny – elit oderwanych (dosyć dawno) od koryta, jakiejś totalnej opozycji, która bała się suwerena, dlatego nie stanęła w szranki wyborcze z rewolucją boliwariańską na rzecz powszechnej pomyślności i dobra.
Ulica, nie zagranica
Tyle propaganda. W realu sytuacja wygląda zgoła inaczej. Maduro sprawuje obecnie formalną bądź nieformalną kontrolę nad niemal wszystkimi instytucjami państwowymi.