W odwecie za wydalenie w lipcu ponad 700 członków personelu amerykańskich placówek z Rosji administracja USA nakazała zamknięcie rosyjskiego konsulatu w San Francisco i biur handlowych w stolicy i Nowym Jorku. Kreml zareagował ostro – padły słowa o „łamaniu prawa międzynarodowego”, „jawnie wrogim akcie”, a nawet „państwowym chuligaństwie”.
Rosjanie skarżą się na sposób potraktowania swoich dyplomatów w Kalifornii, którym na opuszczenie budynków dano 48 godzin, mówią o groźbach wyważenia drzwi i zarzucają zamiar podłożenia tam „kompromitujących przedmiotów”. Amerykanie temu zaprzeczają.
Sieć rosyjskich placówek w USA rozszerzono w okresie detente z ZSRR w latach 70., więc zamknięcie otworzonego wtedy konsulatu w San Francisco byłoby potwierdzeniem, że stosunki USA – Rosja na dobre weszły w fazę nowej zimnej wojny. O współpracy w Syrii nie ma już mowy, przepychankom dyplomatycznym towarzyszą rosyjskie potępienia Waszyngtonu – wespół z Chinami – za twardą retorykę wobec grożącej mu bronią atomową Korei Północnej. Zbliżają się ćwiczenia Zapad na Białorusi, kolejna demonstracja siły państwa Putina w odpowiedzi na bardziej symboliczne niż faktyczne wzmocnienie wschodniej flanki NATO.
Kreml nie spisał Trumpa na straty
Warto jednak zwrócić uwagę na oświadczenie Siergieja Ławrowa. Za eskalację napięcia rosyjski minister obwinił nie prezydenta Trumpa – który osobiście, jak podkreślił Biały Dom, zadecydował o zamknięciu konsulatu w San Francisco – tylko jego poprzednika Baracka Obamę.