To po pięciomiesięcznym korowodzie wokół czwartej już kadencji Angeli Merkel dobra wiadomość. Dobra dla SPD, bo przy całym rozdarciu partii wynik jest wyraźny. Dobra dla Niemiec – bo nareszcie mają sterowny rząd. I dla Europy, bo niewiele czasu pozostało na reformę instytucji unijnych przed przyszłorocznymi eurowyborami, zajęte sobą Niemcy nie miały głowy na wiążącą odpowiedź na propozycje Macrona. A dla nas? To zależy od tego, jak w relacje polsko-niemieckie i interesy unijne będziemy wpisywać „rewoltę suwerenności” w naszej części UE.
Merkel jest wprawdzie gwarantem ciągłości również w naszych sprawach. To wciąż ta sama pani kanclerz, która z Polską kojarzy więcej niż dzisiejsze grubiaństwo, bo przede wszystkim solidarność lat 80. i budowę dobrego sąsiedztwa po roku 1989. Ale jej pozycja jest już słabsza – ze względu na słaby wynik wrześniowych wyborów oraz powszechną świadomość, że to już końcówka „żelaznej kanclerzycy”. Jej obecny, odmłodzony, rząd to początek głębokiej zmiany pokoleniowej tak w SPD, jak i w chadecji.
Czwarty rząd Angeli Merkel ma wyraźny stempel SPD. Również po to, by wzmocnić 150-letnią partię, jeden z filarów politycznego środka centrum. Liczą się sprawy socjalne i unijne. Polska zajmuje w umowie koalicyjnej miejsce znaczące. Ale z rządu odejdzie, lub do niego nie wejdzie, kilku polityków znających Polskę od dziesięcioleci, którzy mimo najróżniejszych meandrów nie tracili historycznej perspektywy. Na ich miejsce przychodzą młodzi, czujący na karku gorący oddech populistów we własnym kraju. Nie każdy z nich będzie miał cierpliwość do dreptaniny wokół polsko-niemieckich przerębli.
Ma rację były szef SPD i – wciąż jeszcze – minister spraw zagranicznych Sigmar Gabriel, mówiąc z satysfakcją po ogłoszeniu wyników referendum w jego partii, że na SPD można polegać.