W tym roku kończą się kadencje szefa Rady Europejskiej Donalda Tuska (30 listopada), całej Komisji Europejskiej z jej szefem Jeanem-Claude’em Junckerem i szefową dyplomacji Federiką Mogherini (31 października), a także prezesa Europejskiego Banku Centralnego Maria Draghiego (31 października). Decyzje o następcach Tuska, Junckera i Draghiego są postrzegane jako jeden pakiet, w którym liczą się m.in. równowaga geograficzna (tak by urzędy nie były obsadzone np. wyłącznie przez ludzi z północnej części Unii), równowaga między krajami większymi i mniejszymi, parytet płci, a także – poza prezesem EBC – powiązania partyjne.
Kto stanie na czele Unii Europejskiej
Tusk niedawno zapowiedział, że przywódcy krajów Unii powinni już w czerwcu wskazać nowe kierownictwo. Pojawiły się pytania, czy nie myśli o lekkim skróceniu swej kadencji w kontekście polskiej kampanii wyborczej. Ale w Brukseli stanowczo dominuje przekonanie, że jego ponaglenia są po prostu reakcją na oczekiwania wielu rządów. Zresztą przed pięciu laty scenariusz Hermana Van Rompuya, poprzednika Tuska, był podobny – nieformalny szczyt UE dwa dni po eurowyborach z maja 2014 r., który miał ułatwić sfinalizowanie nominacji już w czerwcu 2014 r.
Van Rompuyowi nie całkiem to wyszło. Najpierw przez parę tygodni trwały próby zatopienia kandydatury Junckera, którego Rada Europejska wskazała w czerwcu 2014 r. na nowego szefa Komisji Europejskiej przy sprzeciwie Davida Camerona i Viktora Orbána. Ale zaskakujący sprzeciw ówczesnego premiera Włoch Matteo Renziego wobec – kuluarowo promowanej przez Angelę Merkel – kandydatury Włocha Enrica Letty na szefa Rady Europejskiej wywróciło kalendarz, otwierając drogę do nominacji Tuska dopiero w sierpniu 2014 r. A Renzi, wówczas „nadzieja Włoch”, hołubiony m.in. przez Berlin i Paryż, wybrał – zamiast posady dla Letty – stanowisko szefa dyplomacji, czyli „wysokiego przedstawiciela Unii do spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa” dla Mogherini.
Spór o „głównych kandydatów” na szefa Komisji Europejskiej
Tusk zaczyna podobnie jak Van Rompuy – od spotkania przywódców tuż po eurowyborach (28 maja), które ma przesądzić, czy Radzie Europejskiej uda się jak najszybciej zatopić kandydaturę Manfreda Webera na następcę Junckera, a takie są intencje wielu przywódców. Unijne międzynarodówki – podobnie jak w 2014 r. – wystawiły bowiem swych „głównych kandydatów” (nazywanych z niemiecka „Spitzenkandidatami”) i przekonują, że głos na centroprawicową Europejską Partię Ludową (w Niemczech na kandydata CDU/CSU, a w Polsce na kandydata PO lub PSL) jest głosem na Webera, a głos na socjaldemokrację to poparcie dla Fransa Timmermansa.
Szkopuł w tym, że unijny traktat stanowi: „uwzględniając wybory do Parlamentu Europejskiego i po przeprowadzeniu stosownych konsultacji, Rada Europejska przedstawia kandydata europarlamentowi, a ten wybiera go większością głosów”. Współautor traktatu lizbońskiego Jean-Claude Piris, były szef służb prawnych Rady UE, przekonywał niedawno, że cały pomysł ze „Spitzenkandidatami” jest sprzeczny z prawem. Ale po stronie Rady dominuje wykładnia, że nie tyle jest sprzeczny, ile nie wynika z zapisów traktatowych, a zatem nie wiąże rąk przywódcom. Prezydent Emmanuel Macron głośno opowiada się za starym systemem – najpierw to szczyt UE wskazuje swego kandydata, a dopiero potem zaczyna się przekonywanie europosłów, by go poparli. A nie na odwrót.
Spór o „Spitzenkandidatów” jest traktowany jako konflikt ustrojowy między wspólnotowym wymiarem Unii (w jego duchu mieszczą się „Spitzenkandidaci” wyłaniani w eurowyborach) i wymiarem międzyrządowym hamującym emancypację wspólnotowych instytucji UE. Jean-Claude Juncker przetrwał w 2014 r. próby utrącenia go jako „Spitzenkandidata” (mocno zaważyła zmiana linii Merkel pod naciskiem niemieckiej opinii publicznej), ale był politykiem bardzo znanym i doświadczonym jako premier Luksemburga i szef rady ministrów finansów krajów eurostrefy. Weber nie ma żadnego doświadczenia we władzy wykonawczej, a zatem jego nominacja, paradoksalnie, formalnie oznaczałaby wzmocnienie wspólnotowej UE, lecz zarazem Weberowi np. na szczytach UE byłoby trudno o pozycję równą staremu wyjadaczowi Junckerowi.
Kto na miejsce Donalda Tuska?
Francuzi już niemal otwarcie rozważają kandydaturę Michela Barniera (obecnie negocjatora UE ds. brexitu) na szefa Komisji Europejskiej, nadal w spekulacjach niemałe szanse daje się komisarz UE ds. konkurencji Margrethe Vestager, ale niewykluczone, że skończy się na niewymienianym dotychczas nazwisku.
Co do następców Tuska – od miesięcy typuje się holenderskiego premiera Marka Ruttego (uparcie powtarza, że nie chce), a ostatnio z nową siłą odżyła, również wśród zachodnich dyplomatów, wersja z Dalią Grybauskaite. Kończąca kadencję prezydent Litwy rozwiązywałaby sprawę równowagi Wschód–Zachód (a tę chcą zachować m.in. Niemcy) i pomogłaby parytetowi płci. Kiedyś za dyskwalifikujący uznawano jej jastrzębi stosunek do Moskwy, ale ostatnio takie argumenty słyszy się znacznie rzadziej.
Czytaj także: Czy przyszłość Unii jest przesądzona?
Wymogi wobec szefa Europejskiego Banku Centralnego
Juncker lubi powtarzać, że kieruje „komisją polityczną”, i to naturalne, że przy wskazywaniu jego następcy będą się liczyć nie tylko partia, narodowość, doświadczenie, ale też poglądy na dalszy kierunek eurointegracji, kształt polityki antymonopolowej UE (m.in. w odpowiedzi na działania Chin), a także ochronę praworządności.
Natomiast sporym novum są bardzo jasne (również wobec dziennikarzy), choć zakulisowe deklaracje przedstawicieli kluczowych krajów Unii, że tym razem przy obsadzie nowego szefa EBC (na aż ośmioletnią kadencję) nie można zważać tylko na doświadczenie w bankowości, lecz też na poglądy co do polityki monetarnej. Publiczna deklaracja Draghiego z 2012 r., że EBC zrobi wszystko, czego potrzeba, do uratowania euro, jest uważana za kluczowy moment w walce eurostrefy o przeżycie. A zarazem w Unii panuje przekonanie, że np. niemiecki członek rady prezesów EBC nie byłby wówczas gotów do takich słów z racji poglądów na rolę banku centralnego.
W Unii długo panował zwyczaj, by w sprawie najwyższych posad szukać konsensusu, ale ta reguła została złamana już w 2014 r. przy wyborze Junckera, a w 2017 r. Tusk został mianowany na drugą kadencję przy sprzeciwie władz Polski. Natomiast Parlament Europejski najpierw musi zgodzić się na następcę Junckera (planowo powinno to się stać w lipcu), a potem na cały nowy skład Komisji Europejskiej (do października). Zwłaszcza ten drugi etap może się opóźnić, m.in. ze względu na trudniejsze klejenie koalicji w europarlamencie. Do zatwierdzenia Komisji Junckera wystarczyły w 2014 r. dwie frakcje, a teraz zapewne trzeba będzie trzech albo czterech.
Dochodzą też przyczyny ewentualnych opóźnień – gdyby sondaże jasno wskazywały w sierpniu czy wrześniu na poważne szanse wygranej opozycji w wyborach parlamentarnych w Polsce, to – jak wynika z naszych rozmów w Brukseli – główne unijne frakcje byłyby prawdopodobnie gotowe do takiego przedłużenia przesłuchań komisarzy, by dać szansę nowemu rządowi w Polsce na wysunięcie niepisowskiego kandydata na komisarza UE. Z tych i innych powodów aparat administracyjny Komisji Europejskiej przygotowuje się do odwleczenia nowej kadencji Komisji nawet do początku 2020 r.