Prezydent nie miał prawa tego zrobić. Powinien odczekać przynajmniej przepisowe 30 dni, czyli do czasu powołania lub niepowołania nowej koalicji większościowej w parlamencie. Poprzednia rozpadła się przed weekendem, kiedy opuścił ją Front Ludowy, partia byłego premiera Arsenija Jaceniuka. Jaceniuk zapowiedział utworzenie nowej koalicji, co na 30 dni blokowało skrócenie przez prezydenta pracy Rady.
Była to swego rodzaju próba sił – polityczni wyjadacze pokazali prezydentowi, że bez zaplecza jest w tej rozgrywce bezradny. Konstytucjonaliści wskazują ponadto, że prezydent ma prawo skrócić kadencję parlamentu po konsultacjach z jej przewodniczącym oraz liderami frakcji. Takich konsultacji nie było do dnia zaprzysiężenia. Spotkanie z liderami zwołano „po fakcie” – na wtorek rano.
Że decyzja jest autorytarna i narusza konstytucję, wskazywała wiceliderka Rady Najwyższej Irina Gieraszczenko. „Ale kto by zwracał uwagę na drobiazgi?” – dodaje ironicznie.
Czytaj także: Rozterki elekta
Nawet niekonstytucyjna decyzja nie wstrzyma kampanii
Moc prawną ma jednak dopiero dekret prezydenta o rozwiązaniu Rady. O dacie nowych wyborów i starcie kampanii można mówić po jego publikacji. Prezydent zapowiedział w rozmowie z dziennikarzami, że będzie to pierwszy dekret, jaki podpisze.
Na Ukrainie nie ma trybu wyborczego. Złożenie skargi do sądu o naruszenie konstytucji nie zatrzymuje biegu kampanii, orzeczenie może nastąpić już po wyborach. Zełenski tymczasem zlekceważył prawo, mówiąc to, co chciał usłyszeć jego elektorat, i licząc na poklask 13 mln Ukraińców, którzy go poparli.