Patrick Shanahan odchodzi, na jego miejsce departamentem obrony pokieruje Mark Esper, ale nie wiadomo, czy zostanie „pełnym” sekretarzem. Rezygnacja Shanahana była zaskoczeniem, bo kandydat prezydenta Trumpa, który był wcześniej zastępcą zdymisjonowanego w grudniu zeszłego roku generała Jamesa Mattisa, już oczekiwał na zatwierdzenie przez amerykański Senat. Oficjalnie podanym powodem dymisji są względy rodzinne. Prasa przytacza poważne problemy, jakie urzędnik miał z synem i byłą żoną, w których przewija się temat przemocy fizycznej będący przedmiotem dochodzenia FBI.
Czytaj także: Pentagon – Twierdza Ameryki, wojenne centrum dowodzenia
Karuzela stanowisk w departamencie obrony USA
Na miejsce Shanahana Trump wyznaczył człowieka ze szczytów Pentagonu – trzęsienia ziemi więc nie ma. Mark Esper pełnił w tej administracji funkcję sekretarza ds. sił lądowych (każdy rodzaj sił zbrojnych ma w USA swojego cywilnego, politycznego zwierzchnika). Wcześniej związany był z koncernem zbrojeniowym Raytheon, gdzie zajmował się relacjami rządowymi, inaczej mówiąc – lobbingiem. Jeszcze za czasów Mattisa był w Pentagonie ważną postacią, teraz stanął na czele departamentu, choć na razie tylko pełniąc obowiązki czasowo.
To już trzeci sekretarz obrony za prezydentury Donalda Trumpa. Z Mattisem prezydentowi ciężko było się dogadać – o czym świadczą nie tylko liczne publikacje książkowe, ale i pożegnalny list samego generała, mówiący wprost o różnicy poglądów. Mattis miał charyzmę, status żywej legendy w wojsku i opinię niezależnego. Shanahan miał być po prostu wykonawcą polityki Trumpa, ale nawet zanim zrezygnował, nie było pewności, czy znajdzie poparcie w Senacie. Procedura się przedłużała, media spekulowały, że mimo przeprowadzenia dochodzenia stwierdzającego, że jego wcześniejsza praca w Boeingu nie stwarza konfliktu interesów, coś jest na rzeczy. Ostatnią decyzją Shanahana było wysłanie na Bliski Wschód dodatkowego tysiąca żołnierzy w reakcji na incydent w Zatoce Omańskiej i przypisany Iranowi atak na tankowce. Pentagon zapewnił wparcie dla polityki kreowanej w Białym Domu i Departamencie Stanu.
Kim jest nowy sekretarz obrony
Mark Esper w odróżnieniu od Patricka Shanahana ma za sobą karierę w wojsku. West Point ukończył w 1986 roku, ale ma też dyplom z Harvardu i doktorat z waszyngtońskiego George Washington University. Esper służył w słynnej 101. Dywizji Powietrznodesantowej, walczył w wojnie z Irakiem w 1991 r. Jest rezerwistą w stopniu podpułkownika.
Jak w przypadku wielu byłych wojskowych kariera cywilna wiodła go przez biura kongresmenów i komisji, czasem po politycznej „drugiej stronie”. Esper był m.in. doradcą senatora Chucka Hagela, późniejszego sekretarza obrony za prezydentury Baracka Obamy. Ponad dekadę temu związał się z biznesem obronnym, w 2010 r. został szefem lobbingu w Raytheonie. Lobbing w USA nie ma negatywnej konotacji, z jaką często jest kojarzony u nas (choć nie powinien). Styk biznesu z polityką za prezydentury prezydenta biznesmena przyniósł Esperowi posadę w rządzie, wymagającą zatwierdzenia przez Senat, co przyszło gładko mimo politycznych podziałów. Bez wątpienia Mark Esper jest ekspertem w swojej dziedzinie i ma ogromne doświadczenie wojskowe, biznesowe i polityczne.
Co Mark Esper myśli o Polsce
Zamieszanie kadrowe na szczycie Pentagonu ma pewne znaczenie dla Polski. Dopiero co przecież minister Mariusz Błaszczak ściskał rękę Patricka Shanahana i z jego ludźmi uzgadniał szczegóły porozumienia o zwiększeniu liczby i rodzajów amerykańskich wojsk w Polsce. W rozmowach tych brał też udział Mark Esper jako sekretarz ds. sił lądowych. W ciągu ostatnich lat kilkukrotnie był w Polsce, spotykał się z przedstawicielami MON, a także odwiedzał amerykańskich żołnierzy w różnych lokalizacjach. Chociaż to Esper udzielił mediom we wrześniu 2018 r. pamiętnej wypowiedzi o tym, jakoby Polska „nie była gotowa na Fort Trump”, a nasze poligony za małe na potrzeby nadzorowanej przez niego US Army. Fortu Trump w postaci wtedy dyskutowanej nie ma, zostały ogłoszone inne rozwiązania, które Mark Esper musiał zaakceptować. Pytanie, czy kolejna zmiana na szczycie departamentu nie wywoła zamieszania na tyle dużego, że spowolni to ustalenie konkretów po deklaracji prezydentów Dudy i Trumpa, to osobna sprawa.
W kontekście przeszłości Espera będą się zapewne pojawiać pytania o jego koneksje z Raytheonem. Firma walczy o to, by pozostać wiodącym dostawcą systemu Patriot, o czym przesądzi trwający obecnie konkurs mający wyłonić nowy radar dla obrony powietrznej. Decyzja spodziewana jest jesienią. Raytheon ma też konkurencyjną wobec Lockheeda propozycję w kluczowym programie modernizacyjnym sił lądowych – artylerii precyzyjnej dalekiego zasięgu. W dodatku właśnie ogłoszona została fuzja Raytheona z United Technologies, znanym głównie z produkcji silników lotniczych pod marką Pratt&Whitney. Media i polityczna opozycja brały pod lupę wszelkie działania Patricka Shanahana, na których mógł skorzystać jego były pracodawca – Boeing. Marka Espera czeka to samo, jeśli chodzi o decyzje sprzyjające Raytheonowi.
Tu trzeba też wspomnieć o polskiej Wiśle. Niegdyś priorytetowy program modernizacyjny MON stracił tę pozycję na rzecz Harpii i zakupu F–35. O drugiej fazie prawie się nie mówi, problemy z dopięciem umów offsetowych są nawet w fazie pierwszej. Właśnie bez porozumienia minął trzeci termin. Czy nowy pełniący obowiązki sekretarz obrony będzie naciskał na polski rząd? Z nieoficjalnych przesłuchów wynika, że Amerykanie pytają nas, co się dzieje i dlaczego nie wypełniamy podpisanych zobowiązań (w 2017 r. Polska i USA uzgodniły zamówienie systemu Wisła w dwóch fazach, a drugie zamówienie miało być wysłane do końca 2018 r.). Takie pytania miały paść w czasie niedawnej wizyty polskich delegacji w Waszyngtonie, czyli zanim Mark Esper zastąpił Patricka Shanahana. Nie będzie zaskoczeniem, jeśli przy najbliższej okazji – na przykład przyszłotygodniowego szczytu ministrów obrony NATO – sekretarz Esper zapyta ponownie.