Nowy premier brytyjskiego rządu mianował swój gabinet i wygłosił kilka wojowniczych przemówień, potwierdzając, że brexit nastąpi niechybnie 31 października, choćby bez porozumienia (no deal). Oczywiście z Brukseli od razu nadeszły sygnały, że o żadnej renegocjacji umowy zawartej z Theresą May nie może być mowy, a tzw. backstop, czyli przejściowe objęcie Irlandii Północnej i reszty Zjednoczonego Królestwa unią celną, jest warunkiem wstępnym wszelkich rozmów.
Boris Johnson wiedział, że tak będzie, i zapewne niespecjalnie się tym przejął. Na razie jego cel jest inny. Chce pokazać, że będzie twardy i zapewni Brytyjczykom raj na ziemi. W Izbie Gmin „brytyjski Trump” (jak nazywają go złośliwcy) mówił, że kraj po brexicie stanie się „najlepszym miejscem na ziemi”. Media już go okrzyknęły mianem „Bojo”. To pieszczotliwe, ale dość kpiące przezwisko od pierwszych liter imienia i nazwiska przypomina o mało poważnym stylu nowego lokatora 10 Downing Street.
Choć przed Johnsonem najpoważniejsze decyzje, z jakimi przyszło się mierzyć brytyjskim premierom od ćwierćwiecza, konserwatywna klasa polityczna nie umiała postawić na nikogo innego.
Czytaj także: Sto dni Borisa Johnsona
Johnson pozbył się przeciwników
Zawiedli się ci, którzy liczyli, że Johnson pokaże liberalną twarz byłego mera Londynu, będzie budować mosty choćby we własnej partii i zauważy na moment 48 proc.