To Polska wyszła z inicjatywą ustanowienia 22 sierpnia Międzynarodowym Dniem Upamiętniającym Ofiary Aktów Przemocy ze względu na Religię lub Wyznanie. Razem z Brazylią, Egiptem, Irakiem, Jordanią, Kanadą, Nigerią, Pakistanem i USA przygotowaliśmy projekt stosownej rezolucji, przyjętej trzy miesiące temu przez Zgromadzenie Ogólne ONZ. Słuszne i zacne przedsięwzięcie. Polski rząd podkreśla zarazem, że nie wiąże tego dnia z żadną konkretną religią czy wyznaniem. Ale to akurat nieprawda.
Prześladowani za wiarę. Kogo tak naprawdę upamiętniamy?
Po wysłuchaniu czwartkowej konferencji, w której wzięli udział przedstawiciele Kościoła katolickiego (zapala się pierwsza czerwona lampka) i polskiego rządu, czuję niesmak. Co prawda wiceminister dyplomacji Szymon Szynkowski vel Sęk podkreślał, że dzień upamiętnia wszystkie ofiary prześladowań religijnych bez względu na ich pochodzenie (słusznie). Ale precyzował, że „największą grupą prześladowaną ze względu na wyznanie są chrześcijanie”. Na poparcie tej tezy przytoczył garść statystyk – spośród żyjących na świecie 2,5 mld chrześcijan 200 mln jest prześladowanych w różny sposób, a w 2018 r. ponad 4 tys. straciło życie.
Minister nie zająknął się na temat muzułmanów, prześladowanych m.in. na Bliskim Wschodzie. Ani słowa o szyitach w Syrii czy Iraku, gnębionych dlatego, że nie są sunnitami. Ani słowa o sunnitach, którzy nie są dość gorliwi. Czy choćby o Afganistanie, gdzie w zamachu podczas wesela zginęło niedawno kilkadziesiąt osób. Nic o ofiarach zbrodni w Nowej Zelandii.
A co z Żydami, którzy zginęli w zamachach na synagogi w USA? Ciemiężonymi także w Europie? Wciąż ukazują się raporty wskazujące na