Premier Boris Johnson zdecydował się brutalnie zakończyć sesję parlamentu. Podczas wywiadów w jego oczach widać było jednak strach. Sprytny pozornie manewr może się okazać jego łabędzim śpiewem. Opozycja, a nawet niedawni konserwatywni ministrowie, tacy jak Philip Hammond, mówi już o wstydzie i zagrożeniu dla podstaw brytyjskiej demokracji.
Johnson przekracza czerwoną linię
Za oburzającą uznał tę decyzję spiker Izby John Bercow (który we wtorek odda dzień na ustawodawstwo posłom), ale i dziesiątki parlamentarzystów, w tym ok. 30 posłów konserwatywnych. Niektórzy grożą już, że zwołają alternatywną sesję parlamentu poza Westminsterem. Johnson złamał reguły gry. Wali pięścią w stół na środku dżentelmeńskiego klubu, tak jak niedawno kładł nogi na stolik u Emmanuela Macrona.
Zażartość i antyparlamantaryzm Johnsona może przypominać historykom czasy angielskiej wojny domowej w XVII w. Wtedy król Karol I, który tak samo lekceważył parlament, został skrócony o głowę na środku Whitehall (1649). Johnson ryzykuje dużo mniej – tylko polityczną egzekucję. Przekroczył jednak czerwoną linię. Uderzył w serce konstytucji, wykorzystał jej elastyczny, niepisany charakter, żeby wymusić swój własny cel, którego trzyma się obsesyjnie, by zachować władzę – wyjście z Unii za wszelką cenę 31 października. Czyni to wbrew opinii publicznej, parlamentowi i radom ekspertów. Tym jednak, co niepokoi szczególnie, jest język debaty – słowa „zdrajca”, „tchórz”, „agent” oraz pogarda dla opozycji i parlamentu.